Aset
Vasko przeskakiwał po kilka stopni na raz, sapiąc i zmuszając
bolące z wysiłku nogi do rytmicznego unoszenia się i
opadania. Biegł tak niemal przez całe miasto od samego rynku i miał
wielką nadzieję, że dziewczęta nie wyszły jeszcze tego
przedpołudnia z domu.
Nie
tracił czasu na zdejmowanie butów. Przeszedł szybkim krokiem przez
własny przedpokój oraz sypialnię i zarazem pracownię matki,
przeskoczył przez wspólną kuchnię i krzyknął:
– Lori!
Derro! Jesteście tam?
– Poczekaj!
– usłyszał zduszony głos Quatessinki. – Za chwilę wyjdę. O
co chodzi, na Chaos? To aż tak pilne?
Chłopak
uśmiechnął się kpiąco pod nosem. Nie zdążyły jeszcze wyjść
z łóżka i właśnie w pośpiechu się ubierały. Mógłby
teraz przyłapać je in flagranti i mieć z tego sporo
uciechy. Jako nastolatek marzył potajemnie o łóżkowych igraszkach
z dwiema kobietami jednocześnie. Podobno każdemu mężczyźnie
zdarzało się pomyśleć o czymś takim przynajmniej raz w życiu.
Nie
liczył tak naprawdę na to, że wpuściłyby go do swojego ciepłego
gniazdka. Obie miały zadziwiająco twarde zasady. Gdyby ośmielił
się tam wejść, Entorianka pewnie skryłaby się pospiesznie pod
kołdrą, a Lorana zaczęłaby okładać go pięściami. Krzyknął
jeszcze raz:
– Kończcie
te harce, gołąbeczki! A może nie interesuje was to, że pół
godziny temu widziałem na rynku Eliminatorów?
Lorana
wyłoniła się z sypialni pierwsza, poprawiając rozczochrane włosy.
Zaraz po niej wyszła nastolatka, próbując samodzielnie zawiązać
na plecach kokardę. Na zasłoniętej twarzy Derry widniał jeszcze
ślad niedawno przeżytego szczęścia, który na dźwięk dobrze
znanego i zarazem tak bardzo znienawidzonego słowa prędko zmienił
się w wyraz przerażenia. Gdyby miała oczy, pewnie byłyby teraz
wielkie jak spodki.
– Coś
ty powiedział? – odezwała się Lorana, stając w drzwiach do
pracowni. – Że niby kogo widziałeś?
– Przecież
mówię. Eliminatorów – powtórzył z lekką irytacją. Tylko tego
brakowało, by ta uparta jak osioł artystka nie uwierzyła mu. A
przecież chciał je ostrzec jak przyjaciel. – Za żadne skarby
nie wychodźcie dzisiaj na miasto. Szczególnie ty, Derro. Jeśli
potrzebujecie czegoś ze sklepu, podyktujcie mi listę zakupów.
– Już
mnie znaleźli – szepnęła Derra. Na jej zaczerwienione przed
kilkoma chwilami policzki prędko wstępowała bladość, a pełne
usta zadrżały, jakby miała się zaraz rozpłakać.
– Już
tu są – powtórzyła. – Nigdzie się przed nimi nie schowam.
– Może
do jutra sobie pójdą, jeśli cię nie znajdą – pocieszył ją
nieśmiało Aset.
– Nie,
oni nigdy nie dają za wygraną – pokręciła silnie głową. –
Kiedy wpadną na trop zwierzyny, ścigają ją do skutku. Są gorsi
od wilków.
Wycofała
się do sypialni, siadła na nie zasłanym łóżku, w wyrazie
rozpaczy ukryła twarz w dłoniach. Ten pokój był do tej pory jej
azylem, najbezpieczniejszym miejscem na świecie, świątynią
miłości. Ale teraz tamci byli w Spid, więc nie skryje się nawet w
mysiej dziurze. Wydrą ją chociażby z rąk Lorany i wykonają
wyrok, który w Sangacji nie ulegał przedawnieniu.
– A
ty wiesz, jak wygląda Eliminator? – spytała z powątpiewaniem
Lorana, podchodząc nieco bliżej do mężczyzny. – Widziałeś
kiedyś jakiegoś, Aset? Bo ja owszem. Aldorent Morrison pokazał
mi się parę razy w pełnym rynsztunku.
– Mogłem
się pomylić. W końcu nie znam się na tych sprawach, no nie? Albo
byli to Eliminatorzy, albo bardzo duże króliki. A ponieważ króliki
nie ubierają się w opięte czarne kombinezony i nie zakładają
żelaznych kapeluszy, więc wydaje mi się, że ta druga możliwość
odpada. Ale ty wiesz lepiej, Panno Przemądrzała.
Miał
prawo być zły. Przecież biegł przez pół miasta z językiem na
brodzie, żeby je ostrzec, a spotykała go czarna niewdzięczność
ze strony dziewczyny, której tyle razy ocierał łzy miłosnego
żalu. Oczywiście ocierał je tylko w przenośni.
– Derra
opowiadała o nich parę razy – dodał. – A ja mam dobrą pamięć
i bujną wyobraźnię. Zdziwiłabyś się, Lori, jak bardzo bujną.
– Znam
tę twoją wyobraźnię. Ilu ich było? – spytała Lorana,
wciągając głęboko powietrze. Jej duże ręce automatycznie
zacisnęły się w pięści.
– Widziałem
dwóch, ale w okolicy może kręcić się jeszcze kilku. Jeden
wysoki, naszego wzrostu, drugi niski jak piętnastolatek.
– To
Jeremy Jackson – odezwała się Derra z sypialni. – Jest mały,
ale najgorszy z nich wszystkich. Jeśli znów go zobaczysz,
natychmiast uciekaj i nie oglądaj się za siebie.
– Obaj
nosili te obrzydliwe metalowe maski i długie płaszcze, czarne jak
noc – kontynuował Aset, bezceremonialnie wspinając się na
ulubione krzesło Lorany. – Szli szybko, rozglądając się wokół,
jakby kogoś szukali. Ten mały przystawał od czasu do czasu i
zagadywał o coś przechodniów.
– Jeremy
zna wszystkie języki Kiramu – zawołała znów niewidoma dziewczyna. – Po quatessińsku też mówi. To dlatego zwykle on węszy,
pies przeklęty.
Lorana
jakby ocknęła się z krótkiego letargu. Wpadła do sypialni,
podbiegła do szafy, wspięła się na palce i zdjęła wielką,
zakurzoną walizkę z pomarszczonej skóry, którą natychmiast
zaczęła pakować. Mówiła przy tym:
– Nie
możemy tu zostać, skoro twierdzisz, że oni nigdy nie ustają w
pościgu. Jeśli cię znajdą, nawet samo słońce cię nie obroni.
Musimy natychmiast uciekać z tego miasta.
– Ale
dokąd, Lorano? – spytała niespokojnie Entorianka.
– Dokądkolwiek.
Gdzie nas oczy poniosą. A najlepiej tam, gdzie nikt się nas nie
spodziewa. Gard byłby niezły, nikt przy zdrowych zmysłach się tam
nie zapuszcza. Jeśli chodzi o nas, już dawno zwariowałyśmy.
Byłoby dobrze, gdybym zdążyła zajść do banku, wzięłabym czeki
podróżne. Mogłybyśmy wypłacić gotówkę w każdym banku w
Kiramie. W końcu musimy z czegoś żyć – mówiła szybko, robiąc
przerwy tylko na wzięcie oddechu. Wciąż wrzucała na dno
przepastnej walizy letnie koszulki, tuniki, swetry, szale,
eleganckie suknie i bieliznę, nie bacząc na przyglądającego się
tym zabiegom mężczyznę. – Wrócimy, kiedy niebezpieczeństwo
minie, a jeden Wielki Duch wie, kiedy to nastąpi. No, szukaj psa,
przecież nie zostawimy go samego. Aldorent powinien coś w tej
sprawie zrobić. Jestem bardzo ciekawa, jakim cudem oni cię
wywęszyli. Jeśli okaże się, że to on puścił parę, wydrapię
mu oczy. Będzie wiedział, jak to jest być tobą.
– Nigdzie
się skąd nie ruszę – odezwała się rozpaczliwym głosem Derra,
wtulając się mocniej w poduszki i splatając ręce gestem, który
sygnalizował podjęcie ostatecznej decyzji.
– Zwariowałaś?!
– prawie krzyknęła Lorana. – Pozostanie w Spid to dla ciebie
pewna śmierć!
Odłożyła
na chwilę neseser i usiadła na brzegu tapczanu, niemal przemocą
ujmując dłoń partnerki. Rany na nadgarstkach zdążyły się już
dawno zagoić, pozostawiając tylko cienkie, prawie niewidoczne
blizny.
– Posłuchaj
mnie, syrenko – perswadowała surowym, nie znoszącym sprzeciwu
głosem. – Musisz być rozsądna. Wiem, że bardzo nie lubisz
uciekać, ale nie mamy innego wyjścia. Obiecuję ci, że znajdziemy
w końcu bezpieczną przystań, gdzie nikt cię nie skrzywdzi.
– Nigdzie
nie jest bezpiecznie, nie rozumiesz tego? – Derra wyrwała rękę,
znów krzyżując je obie na podołku. – Oni są jak jastrzębie,
gotowi spaść bez ostrzeżenia nawet na środku oceanu. Wywieziesz
mnie teraz do jakiegoś następnego kraju i co dalej? Tam też mnie
znajdą i będę tak uciekać bez ustanku? Nie, nie mam ochoty tak
żyć.
– To
tylko... jeszcze ten jeden raz, Derro. Zaufaj mi. No, bądź dobrze
wychowaną dziewczynką i ubierz się porządnie, bo czeka nas
daleka droga.
– Jeśli
chcesz, jedź sama, tylko szybko wracaj. Będę na ciebie czekała w
naszym domu.
– Derro,
nie doprowadzaj mnie do wściekłości.
– Bo
co mi zrobisz? Znów mnie uderzysz? – krzyknęła wyzywająco,
wysuwając do przodu brodę o wyrazistych rysach. – Lorano, boję
się. Jakieś przeczucie mówi mi, że nie powinnyśmy wyjeżdżać –
uderzyła dla odmiany w płaczliwy ton. – Jeśli to zrobimy, zdarzy
się coś złego.
– Coś
złego się zdarzy, jeśli tu zostaniemy.
– Tak
bardzo nie chcę cię stracić! – wybuchła Entorianka, znów
zasłaniając twarz dłońmi. – Nie rozumiesz, że nie dam rady
przejść przez to jeszcze raz? Nie mogę wciąż tracić wszystkich,
których kocham! To mnie w końcu zabije!
– Ale
najpierw tamci cię zabi… – przerwała nagle i objęła
młodziutką partnerkę opiekuńczym gestem. Przytuliła ją mocno
i głaskała uspokajająco po włosach, mówiąc przy tym cicho:
– Nie
stracisz mnie, przysięgam. Pojadę z tobą w każde miejsce, w które
rzuci cię los. No już, otrzyj oczka, Derro. Jestem przy tobie.
Odsunęła
się nieco, żartobliwym gestem przesunęła wskazującym palcem po
obu policzkach Derry, udając, że wyciera jej łzy, i dodała
mocniejszym głosem:
– A
teraz wyczesz się i zapinaj Gryfowi obrożę. Biegniemy do portu.
– Idę
z wami – odezwał się nagle Aset. – Para męskich rąk do pomocy
zawsze się przyda. Nie będę spokojny, dopóki nie zobaczę was na
pokładzie jakiegoś miłego liniowca.
Lorana
nie próbowała się spierać. Dokończyła pakowanie walizki,
wrzucając oprócz ubrań różne drobiazgi, takie jak ich wspólne
zdjęcie, zrobione u jednego z najlepszych fotografów w Spid i
oprawione w posrebrzaną ramkę, a także kilka par butów i komplet
wstążek do włosów we wszystkich kolorach tęczy. Czasami
zamieniały się ubraniami, ale nigdy butami, ponieważ Derra miała
stopy mniejsze o dwa numery.
Spakowała
jeszcze swoją wysłużoną podróżną torbę, wrzucając do środka
nawet zawiniątko z ulubioną liściastą herbatą, aromatyzowaną
startą pomarańczową skórką.
– Ja
też nie chcę stąd wyjeżdżać – odezwała się nagle. – To
mój dom, który urządzam od paru lat. Może nie jest tu zbyt
przytulnie, bo wciąż jestem zajęta i nie mam czasu na rozwieszanie
szmatek, ale jestem przynajmniej na swoim. Myślisz, że bawi mnie
sypianie po tanich hotelach? Ale nie mamy innego wyjścia. Dranie wykurzają nas jak lisa z nory.
Przeszła
do pracowni, wyminęła przyglądającego jej się wciąż chłopaka,
zbliżyła się do równie wysłużonej sztalugi i pewnym chwytem
ujęła jedną z podpórek. Derra usłyszała głośny trzask
wyłamywanej drewnianej nogi i słowa malarki:
– To
przyda mi się na pewno, jeśli się na nich natkniemy.
Entorianka
miała ochotę głośno się roześmiać. Taka maszyna do zabijania
jak Jeremy Jackson nie przestraszy się byle kijka w rękach kobiety,
która nie specjalizowała się w zadawaniu cierpienia. Lorana
miała nad tamtym przewagę wzrostu i wagi, i pewnie gdyby
walczyli na gołe pięści, szanse byłyby co najmniej wyrównane.
Nie, poprawiła się natychmiast w myślach. Jackson poradziłby
sobie z nią nawet bez broni. Znał zbyt wiele niezawodnych sposobów
na obezwładnienie także dużo większego przeciwnika. Poza tym,
stosując przemoc nie odczuwał żadnego moralnego dyskomfortu.
Pewnie sam nie umiałby już zliczyć tych wszystkich istot, które
wyeliminował z życia w ciągu kilku lat służby. To był jego
chleb powszedni. Lorana, pomimo wciąż rzucanych w złości gróźb,
nigdy nikogo nie zabiła ani nie okaleczyła, i Derra wątpiła, czy
jej przyjaciółka byłaby do tego zdolna, nawet w obronie kochanki.
Nie,
wtedy byłaby zdolna. Właśnie to martwiło Derrę najbardziej. Ta
szalona Quatessinka rzuci się z motyką na słońce, byleby wyrąbać
im przejście.
– Biorę
mój marynarski nóż – odezwał się Aset, podciągając bluzę i
pokazując Loranie opięty ciasno wokół brzucha skórzany pas, ze
zwisającą na lewym biodrze starannie wyszytą zawijasami pochwą,
kryjącą krótki obusieczny sztylet. Chłopak lubił ostentacyjnie
ostrzyć w kuchni swoją broń, zgrywając przed malarką nieustraszonego wojownika. Pieszczotliwie pogładził ozdobną mosiężną
rękojeść, zakończoną gładką kulką.
– Jeśli
nas zaczepią, będę rozmawiał z nimi ich językiem – dodał
zuchowato. – Daj mi tę walizkę, Lori. Zataszczę ją wam aż na
statek. Wiesz już, dokąd popłyniecie?
Derra
kilka razy bawiła się tym nożem, ostrożnie gładząc ostre
krawędzie i nie zwracając uwagi na utyskującą Loranę, która
wciąż świetnie pamiętała jej samobójczą próbę. Nastolatka
traktowała chłopaka jak starszego brata i od kilku miesięcy bez
skrępowania mówiła mu po imieniu, podczas gdy jego matkę nazywała
nie inaczej jak tylko ilka Seminole, pani Seminole.
Aset
też ją lubił. Jak młodszą, trochę niesforną, ale bardzo
kochaną siostrę. Pomimo to cieszył się, że nie musi oglądać
jej bez opaski. Niezaspokojona przy pierwszym spotkaniu ciekawość
szybko zgasła, gdy Lorana wytłumaczyła mu na osobności, co
stało się Derze. Ten smakosz i znawca kobiecej urody również
wolał wierzyć, wzorem malarki, że Entorianka nosi zasłonę dla
jakiegoś niezrozumiałego kaprysu, niż stawić odważnie czoło
faktowi jej niewątpliwej brzydoty.
Mieli
więc komplet uzbrojenia w postaci służbowego noża Aseta,
służącego mu chyba bardziej jako część standardowego
marynarskiego wyposażenia niż jako broń, bo przecież w Kiramie
nie toczono żadnych wojen ani nawet potyczek, nogi od sztalugi w
rękach Lorany i zębów Gryfa. Trochę mało, biorąc pod uwagę to,
z jak groźnym przeciwnikiem mieli się mierzyć, ale może starcie
nie było nieuniknione.
Wyszli
pospiesznie z domu. Lorana zamknęła drzwi od mieszkania na oba klucze. Nie miała pojęcia, jak długo przyjdzie im się tułać, choć
gdyby mogła, skróciłaby ten czas do zera. Seminole wyszła na
targ, żeby zaopatrzyć się w świeże warzywa, chleb i mięso,
więc dziewczęta nie mogły się z nią pożegnać. Ale przecież
rozstanie z krawcową nie miało być wieczne. Zamierzały wrócić
do Spid natychmiast, gdy tylko będzie to możliwe.
Jeśli
będzie to możliwe, biorąc pod uwagę nadzwyczajny upór tamtych.
Jednak Lorana konsekwentnie odpychała czarne myśli. Ta dziewczyna
traciła nadzieję dopiero wtedy, gdy klęska była całkowita.
Kiedy już zdecydowała się na walkę, bardzo, ale to bardzo nie
lubiła się poddawać. Rzuciła losowi śmiałe wyzwanie, wyrywając Derrę z pułapki zimowej depresji, a następnie decydując
się na scementowanie ich związku, nie zamierzała więc załamywać
rąk teraz, gdy przeciwnik miał konkretną, dwunożną postać.
Za
to Derra ciągle była pełna złych przeczuć. Wychodząc z cienia
bramy, ścisnęła mocniej smycz psa i „obejrzała” się
żałośnie na drewniane drzwi, wiodące na klatkę schodową. Bardzo
chciała natychmiast wrócić do mieszkania numer jedenaście,
nawet jeśli to właśnie stamtąd Jeremy Jackson miał ją wywlec na
egzekucję. Stanie się coś złego, wcześniej lub później. Trzeba
wracać, nawet jeżeli przypłaci to tchórzostwo śmiercią.
Trzeba
wracać, Lorano! Miała ochotę tak zakrzyknąć, lecz w końcu nie
powiedziała niczego. Bardzo przydałaby jej się teraz wizja, lecz
ta nie nadchodziła. Widziała tylko nieskończone pole czerni i nic
więcej. Serce Entorianki skurczyło się boleśnie, przejęte
dziwnym chłodem. Muszę mieć wizję, na Chaos. Najlepiej taką,
która pokaże mi przyszłość. Dlaczego wciąż jest ciemno?
Ale
przecież postanowiła, że musi żyć, a jeśli nie pozostanie jej
nic innego, dla czego warto byłoby to czynić, zawsze jeszcze
zostaje zemsta na Timothym Carradine i całej Sangacji. Pewnego
dnia wyrówna wszystkie rachunki z nawiązką. Pocieszona trochę
tą myślą, pozwoliła tamtym dwojgu poprowadzić się przez miasto.
Pies ciągnął jej rękę z całych sił, skomląc i domagając się
zabawy. On jeden nie miał pojęcia, co czeka całą trójkę.
Cholerny szczęściarz. Lorana ujęła jej drugą dłoń w ten
niedwuznaczny sposób, w jaki uczyniłby to mężczyzna, niosąc na
lewym ramieniu swoją lekką torbę. Aset taszczył wielką walizę,
od czasu do czasu dotykając lewego biodra, i ogólnie starając się
sprawiać wrażenie przewodnika i opiekuna kobiet. Zarówno malarka,
jak i marynarz co kilka chwil rozglądali się nerwowo na boki,
wypatrując złowieszczych czarnych sylwetek. Jak na razie wszystko
szło doskonale.
– Poczekajcie!
– Lorana zatrzymała się raptownie, szarpiąc mocno ramię Derry. – Nie pójdziemy przez miasto. Oni właśnie tego się
spodziewają, że wybierzemy najprostszą i najkrótszą drogę
ucieczki. Pewnie obstawili także wszystkie dojścia do stacji
kolejowej.
– Co
w takim razie proponujesz? – odezwał się chłopak, stawiając
ciężką walizkę na chodniku. – Mamy pofrunąć jak rybitwy?
– To
niezły pomysł, ale niestety nierealny – odparła Quatessinka. –
Dostaniemy się tam plażą. Często spacerowałyśmy z Derrą
brzegiem morza aż do doków. Stawiam koronę Imperatora przeciwko
muszelkom, że takiego ruchu z naszej strony nie są w stanie
przewidzieć.
– Nie
stawiaj czegoś, co nie należy do ciebie, Lori – westchnął syn
Seminole. – Niech ci będzie. Może masz rację. W takim razie
chodźmy na plażę. Tylko pospieszmy się, bo zaraz odpadną mi
ręce. Co masz w tej walizce? Swoje ukochane puszki z farbami?
Lorana
rzuciła mu spojrzenie, które powinno zabijać na miejscu, a potem,
nie czekając na odpowiedź, ścisnęła mocniej dłoń Derry i
pociągnęła ją w boczną uliczkę, wiodącą w kierunku morza.
Entorianka dobrze znała tę drogę, w końcu wybierała ją
najczęściej, idąc na spotkanie ze starym przyjacielem oceanem.
Gryf znów zaskowyczał, ciesząc się już na długą zabawę i
gonitwę za patykami. Mocniej ściągnęła smycz. Mężczyzna
szedł wytrwale za tamtą trójką, lecz nie omieszkał podzielić
się z dziewczętami jedną ze swoich refleksji:
– Gdyby
ktoś spytał mnie o zdanie, to powiedziałbym, że tam też się na
nich natkniemy. Jeśli rzeczywiście są tak inteligentni, jak
twierdzisz, Derro, to nie dadzą nam wyprowadzić się w pole jak
dzieci. Jeśli naprawdę są zawodowcami w polowaniu na ludzi,
przygotowali zawczasu kilka albo nawet kilkanaście wariantów planu działania. Ale oczywiście Lori zawsze wie lepiej. Chyba sam
Wielki Duch dzieli się z nią swoją mądrością.
– Przestań
wreszcie marudzić – ofuknęła go malarka. – Musimy jakoś
dostać się do tego durnego portu. Nie wydostaniemy się ze Spid na
skrzydłach, chociaż bardzo bym sobie tego życzyła.
Resztę
drogi przebyli w milczeniu. Lorana zastanawiała się po raz chyba
setny w ciągu ostatnich trzech lat, czemu Aset zawsze próbuje
postawić na swoim, nawet wtedy, gdy zupełnie nie ma racji, chłopak
myślał dokładnie to samo o swojej sąsiadce, a Derra wciąż
myślała o zawróceniu z tej szaleńczej eskapady. Kilkakrotnie
miała wielką chęć pociągnąć Loranę za rękę i zmusić do
odwrotu, lecz zawsze w ostatniej sekundzie rezygnowała ze swojego
zamiaru. Bardzo chciała zostać w Spid, lecz w głębi ducha
wiedziała, że pokazanie wrogowi pleców jest teraz jedynym sposobem na ocalenie jej, a być może także Lorany, życia. A przecież
tak desperacko pragnęła żyć. Dlatego dała się prowadzić
Loranie, brodząc z wysiłkiem w suchym i nagrzanym od
pozostającego na niebie coraz dłużej i wędrującego coraz wyżej
słońca piasku. Nagle Quatessinka znów gwałtownie się zatrzymała,
nie wypuszczając jej ręki z uścisku swojej.
– Co
to jest? – szepnęła zaskoczona w swoim języku, wpatrując się w
niezwykłe zjawisko.
Sto,
może dwieście metrów przed nimi kołysał się na falach, w
odległości kilkudziesięciu metrów od lądu, niewielki
stateczek, który na pewno nie należał do żadnej z flot Kiramu.
Prawdopodobnie jego kapitan spuścił kotwicę, bo mała jednostka
tkwiła w miejscu, chociaż silna morska bryza próbowała zerwać ją
z łańcucha i znieść w kierunku portu. Łódź wydawała się
cała odlana z szarego metalu, bez śladu spawań, i miała kształt
wąskiej torpedy bez jakichkolwiek elementów zdobiących. Gładki,
pusty pokład otoczony był skąpą metalową balustradą. Mogły się
na nim swobodnie zmieścić cztery, góra pięć osób. Na rufie
zatknięto dumnie flagę, która łopotała bez ustanku w ostrych
podmuchach wiatru. Widniało na niej bez najmniejszych wątpliwości
godło Sangacji: złoty szczur w koronie na czerwonym tle. Pośrodku
pokładu tkwiła mała nadbudówka z prowadzącymi do wnętrza wehikułu drzwiami. Na prawej burcie wymalowano na biało napis zupełnie
obcymi dla tych dwojga znakami, całkowicie zapominając o dobrym
obyczaju podania nazwy jednostki pływającej w pierwszej kolejności
we Wspólnej Mowie. Obok tajemniczych liter nałożono na metal
jaskrawy wizerunek walecznego gryzonia, przypominając w ten sposób
reszcie świata o nadzwyczajnej sile i żywotności narodu sangackiego.
To
coś pływało z pewnością bardzo szybko, kierując się dokładnie
do portu przeznaczenia i nie biorąc żadnych niepotrzebnych
pasażerów. Ale to nie łódź przede wszystkim przyciągnęła
jej spojrzenie.