Opuścił zalany słońcem, prawie pusty dworzec i ruszył w miasto.
Nie była to jego pierwsza wizyta w Buffalo, stolicy Kenlacji, pomimo
to nie orientował się dobrze w rozkładzie ulic. By nie błądzić,
kupił w pierwszej napotkanej księgarni plan miasta.
Architektura Buffalo wciąż zachwycała go wyrafinowanym, subtelnym,
północnym pięknem. Fasady kamienic pyszniły się olśniewająco
czystą bielą i innymi jasnymi, delikatnymi barwami. Budynki
ozdobione były licznymi gipsowymi płaskorzeźbami. Przedstawiały
one motywy roślinne i baśniowe, a więc trójgłowe psy, ziejące
ogniem smocze paszcze, oblicza olbrzymów i karłów, stworzenia z
głową niedźwiedzia i orlimi skrzydłami, zwane przez Nordlingów
gryfami, i wiele innych. Wszystko, co pretendowało do bycia
prawdziwie kenlackim, musiało być smukłe, strzeliste, wysokie,
wysublimowane i lekkie, stworzone jakby z oddechu wiatru. Ten kraj
nie znał ciężkich, półokrągłych kopuł ani płaskich dachów.
Za to wszędzie, jak grzyby po deszczu, wyrastały ostre iglice
wieżyczek, niektóre zwieńczone pociągniętymi złotą farbą
koronami, błyszczącymi dumnie w pełnym blasku dnia.
Kenlacja parła ku niebu, ku gwiazdom i słońcu. Jej kultura
otwierała się na to, co nieskończone i wieczne, lecz jednocześnie
kraj ten rozwinął myśl techniczną i naukową, stając się
najpotężniejszym państwem wschodniej części ziem należących
do Nordlingów. Cztery mniejsze, sąsiednie kraje o charakterze
rolniczo-łowieckim, czyli Entoria, Miridia, Drenada i Skenia, nie
mogły się poszczycić równie zaawansowanym przemysłem ani nauką.
Dlatego uznawały bez szemrania zwierzchnictwo Kenlacji i
pozwalały, by kenlacki gubernator reprezentował ich interesy na
arenie Imperium.
Po wybrukowanych drobną kostką szerokich ulicach przetaczała się
raz za razem bryczka lub należąca do zamożnych ludzi kareta,
ciągnięta przez dwa piękne, lśniące konie, z barwnymi wstążkami
wplecionymi w grzywy. Rowerzyści przemykali chyłkiem tuż przy
krawędziach drogi. W dzielnicy handlowej rozłożyły się na
chodnikach bogate stragany z aksamitnymi zasłonami, gdzie
rzemieślnicy i kupcy sprzedawali wyroby swych rąk lub miejscowych
manufaktur. Towarami z południa, przede wszystkim egzotycznymi
owocami i przyprawami, handlowano w mieszczących się na parterach
kamienic ekskluzywnych sklepach.
Aldorent nie zamierzał niczego kupować. Ominął również drogie
jak na kieszenie miejscowych restauracje na rynku, gdzie zwykle
jadał w Buffalo. Zatrzymał się na chwilę przy zespole fontann z
jasnego marmuru. To dzieło sztuki architektonicznej przyciągało
dzień po dniu zachwycone spojrzenia zarówno turystów, jak i samych
mieszkańców stolicy. Strumienie wody tryskały z paszcz delfinów,
smoków i morskich węży, a grupa kamiennych nagich cherubinków,
zarówno chłopców, jak i dziewczynek, otaczała stworzenia
wesołym korowodem, trzymając się za ręce.
Mężczyzna przysiadł na niskim murku fontanny, dotknął lekko
prawą dłonią przejrzystej tafli wody. Tryskające strugi
rozpraszały się w powietrzu delikatną mgiełką, w której
rozszczepiało się jak w pryzmacie słoneczne światło. Siedział
tak przez kilka minut, rozkoszując się spokojem i pięknem, które
łagodziło ból serca. Wreszcie wstał i ruszył w kierunku
kompleksu Akademii Buffalijskiej.
Również budynki uczelni wzniesiono w strzelistym kenlackim stylu,
którego nie można było pomylić z żadnym innym. Przeszedł pod
wysokim łukiem bramy i zagadnął we Wspólnej Mowie pierwszą
z napotkanych dziewcząt o siedzibę administracji szkoły.
Wyciągnęła dłoń, wskazała mu niski, długi budynek, skryty
częściowo za lewym skrzydłem głównego gmachu. Podziękował i
podążył we wskazanym kierunku. Mijał grupki śmiejących się i
gawędzących w kilku północnych językach studentów, dźwigających
naręcza książek, sztalugi i przybory malarskie. Najwidoczniej
adepci sztuki skończyli tego dnia zajęcia. Na widok kilkorga
Entorian serce zabiło mu mocniej, lecz nie przypuszczał, by jedna z
tych dziewcząt była tą, której poszukiwał.
Derra opowiedziała mu podczas tamtych wspólnie spędzonych dni o
swojej siostrze Emanie, marzącej o studiowaniu w Akademii
Buffalijskiej. Miał nadzieję, że znajdzie tutaj starszą z sióstr
Amno. Co chciał uzyskać przez to spotkanie? Czy mógł spodziewać
się, że Emana zrozumie kierujące nim pobudki, że wybaczy mu
krzywdę, którą wyrządził jednej z najbliższych jej osób,
może rzuci mu się w objęcia? Śmieszne. Nie powinien w ogóle
przyjeżdżać do Buffalo. Nie powinien mieszać się ponownie w
życie tej rodziny. A jednak tu był i przemierzał szybkim,
sprężystym krokiem aleje zielonego jeszcze o tej porze roku ogrodu
uczelni.
Życie kiramskich uczelni wyższych toczyło się – przynajmniej
oficjalnie – tylko i wyłącznie we Wspólnej Mowie. Imperium
chciało w ten sposób wykluczyć dyskryminację obcokrajowców
oraz utrwalić w głowach studiujących znajomość tego języka.
Nie miał więc problemu z odczytaniem tabliczek na drzwiach i
znalezieniem pomieszczenia, w którym mieścił się Dział
Personalny.
Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Za oddzielającą
interesantów od reszty pokoju ladą, pomiędzy regałami z półkami
zawalonymi gęsto papierowymi teczkami oraz szafami, wypełnionymi
identycznymi szufladami, kręciło się kilkoro młodych ludzi.
Studenci w Kiramie odpracowywali dyżury w uczelnianej administracji,
stołówce i służbach porządkowych, odciążając budżet uczelni
poprzez zmniejszenie liczby etatowych pracowników oraz ucząc się
prac dorosłych.
Za biurkiem siedziała młoda Kenlacjanka ze splecionymi w warkocz
jasnymi włosami i wypełniała jakieś dokumenty. Spojrzała
przelotnie na Aldorenta, odpowiadając na jego pozdrowienie, i znów
zajęła się swoją pracą. Mężczyzna podszedł do stołu, oparł
się lekko łokciami o jego krawędź i zaczął:
− Szukam pewnej Entorianki, która tutaj studiuje. Nazywa się
Emana Amno. O ile wiem, powinna teraz zaczynać drugi rok
quatessinistyki.
Dziewczyna odłożyła papiery, ponownie podniosła wzrok, popatrzyła
na niego badawczo i spytała:
− Jest pan Sangacjaninem, prawda?
− Tak – odparł, czując zmieszanie i niepewność.
W Kiramie nie było od wieków konfliktów na tle narodowościowym, a
jednak wiedział dobrze, że Sangacjanie nigdzie nie są szczególnie
lubiani. Przyczyną tego było ich wrodzone poczucie wyższości, a
zarazem lęk przed resztą kontynentu, którego nie umieli, a może
nawet nie chcieli maskować.
− Tak, ale... muszę spotkać się z tą osobą. To dla mnie bardzo
ważne. Proszę mi powiedzieć, czy ona tu studiuje i gdzie mogę ją
znaleźć.
− Chwileczkę – młoda kobieta wstała i podeszła do jednej z
szaf z rzędami szuflad. – Proszę powtórzyć nazwisko.
Zrobił to. Przez kilka minut grzebała w ułożonych ciasno szarych
papierowych kopertach, lecz nie znalazła tego, czego szukała.
Zmarszczyła równe brwi i zastygła na chwilę w bezruchu, jakby
usiłowała znaleźć rozwiązanie zagadki lub wydobywała coś z
zakamarków pamięci. Wreszcie jej twarz wygładziła się w wyrazie
zadowolenia. Dziewczyna podeszła do sąsiedniej szafy, przyklękła
na jedno kolano i znów przerzucała zawartość szuflad.
Wstała z wyrazem triumfu na jasnym obliczu i podeszła do lady,
trzymając w dłoni kopertę. Z uśmiechem pomachała mu swoim
znaleziskiem przed nosem. Wyjęła kilka zapisanych na przemian
maszynowym i drobnym odręcznym pismem kartek. Zaczęła czytać,
poruszając lekko wargami. Aldorent robił wszystko, by powstrzymać
nerwowe przestępowanie z nogi na nogę. Nie wypadało mu okazywać
niecierpliwości.
− Mam pańską Entoriankę – powiedziała. – Emana Amno, córka
Arminy Amno i Dele-kana Sorana, zamieszkała we wsi Sokół, w okręgu
Vilje. To ona?
Pokiwał energicznie głową na znak potwierdzenia, wydając przy tym
westchnienie ulgi.
− Rzeczywiście jest na quatessinistyce. Nie na drugim roku, ale
dopiero na pierwszym. Dlatego miałam trudności z odnalezieniem jej
akt.
− Myślałem... byłem przekonany, że jest na drugim roku.
− Nie, proszę pana. Biorąc pod uwagę rocznik, powinna być na
drugim, ale tak nie jest. Emana Amno dopiero zaczęła studia.
− Gdzie ją znajdę?
− Proszę zaczekać, muszę spojrzeć na plan zajęć.
Podeszła do ściany, przez kilka chwil wpatrywała się w
zadrukowaną drobnym maczkiem białą kartkę dużego formatu,
przypiętą szpilkami do tablicy ogłoszeń. W końcu powiedziała:
− Jej grupa ma teraz ćwiczenia z fonetyki w sali trzysta osiem. To
jest na trzecim piętrze w prawym skrzydle. Ale nie musi pan tam
wchodzić. Za niecałe dwadzieścia minut będzie przerwa. Zwykle
wychodzimy wtedy na zewnątrz, jeśli dzień jest pogodny, żeby
pospacerować po parku. Proszę na nią zaczekać przy wyjściu z
budynku, nie głównym, ale tym w prawej części kompleksu. Tam,
gdzie rosną dwa takie rozłożyste krzewy dzikiej róży. Jeśli
będzie wychodzić, to właśnie tamtędy.
− Dziękuję bardzo za pomoc i życzę miłego dnia.
− Nawzajem.
Wyszedł z budynku administracji, przeszedł we wskazane miejsce. Nie
zważając na to, że może ubrudzić jasne spodnie, przysiadł na
drugim stopniu kamiennych schodów. Lewe skrzydło dużych,
drewnianych drzwi było lekko uchylone, lecz nikt nie wchodził do
środka ani stamtąd nie wychodził. Przez jakiś czas było zupełnie
cicho, a potem zza rogu wyłoniło się niespodziewanie dwóch
młodych mężczyzn, wysokich i szczupłych, o ostrych rysach twarzy.
Wiedli jakąś ożywioną dysputę po kenlacku. Minęli Aldorenta,
nie zwracając na niego większej uwagi i nie przerywając sporu.
Pomagali sobie czasami zamaszystymi gestami rąk, jakby kończyli
rozpoczętą w sali wykładowej dyskusję.
Przypomniał sobie, że zajęcia dydaktyczne na uczelniach kiramskich
zorganizowane są w półtoragodzinne bloki, przedzielone
trwającymi pół godziny przerwami. Będzie miał więc dość
czasu na rozmowę z siostrą Derry. O ile ona zechce rozmawiać z nim
tak długo. O ile w ogóle zechce z nim rozmawiać.
Próbował przywołać w pamięci obraz Emany Amno. Widział ją
tylko dwa razy, jako piętnastoletnią dziewczynkę pod górą
Strandveinen, a potem jeszcze raz, przed rokiem i trzema miesiącami,
gdy wraz z Blackiem porywali Derrę. Oba spotkania były bardzo
krótkie. Na szczęście studiujący w Buffalo Entorianie stanowili
zdecydowaną mniejszość, na dodatek wyraźnie różnili się od
krajowców charakterystycznymi rudymi, mocno skręconymi włosami.
Ile Entorianek przejdzie za parę minut przez te drzwi? Co najwyżej
trzy, cztery? A jeśli jej nie rozpozna? Lekkie podenerwowanie nie
opuszczało go ani na chwilę, powodując ucisk w żołądku.
Zdarzało mu się zachowywać chłodniejszy umysł przed
najtrudniejszymi zbrojnymi akcjami, w których mógł stracić życie.
Pomimo to wiedział, że musi z nią porozmawiać, i był zdecydowany
to zrobić.
Wreszcie dwudziesto-, może dwudziestopięcioosobowa grupa studentów
zaczęła opuszczać gmach, przerywając ciszę świeżością
młodych głosów. Aldorent wstał, odsunął się dyskretnie na bok
i przyglądał z napięciem schodzącym po kamiennych stopniach
młodym ludziom, wypatrując dziewczyny, która mogłaby być Emaną.
Tym razem szczęście dopisało mu. W grupie było aż czworo
Entorian, ale tylko jedno z nich było kobietą.
Patrzył na samotnie idącą dziewczynę w długiej do kostek
spódnicy z ciemnej wełny i białym swetrze z gęstym wzorem, z
przewieszoną przez ramię czarną skórzaną torbą. Entorianka
była wysoka, miała prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu,
lecz jednocześnie szczuplejsza niż zwykle bywają kobiety tej
narodowości. Ta wysmuklona sylwetka, w połączeniu z bladą twarzą
o ostrych rysach i zaciśniętych wargach oraz z malującym się na
tym obliczu odległym echem cierpienia, nie wydawała się naturalna,
jakby przyczyną tej chudości było jakaś rozpacz, drążąca serce
dziewczyny. Sięgające bioder włosy splotła w warkocz, który
niosła przewieszony przez lewe ramię. Szła w stronę parku
wyprostowana i pogrążona we własnych myślach, nie patrząc na
nikogo i nie rozglądając się na boki. Być może nie zdążyła
jeszcze znaleźć w nowym otoczeniu przyjaciół.
Obliczył prędko w myślach jej wiek. Ponieważ urodziła się w
zimie, pod koniec sangackiego roku, musiała mieć teraz prawie
dziewiętnaście lat. Nie była już dzieckiem i nie miał prawa
zwracać się do tej obcej przecież kobiety z pominięciem
grzecznościowego tytułu. Ilka Emana, tylko tak wolno mu ją
nazywać. Dodając do tego sprawę, o której chciał z nią mówić,
powinien jak najprędzej schować do kieszeni swoją sangacką i
zawodową dumę. Będzie tak delikatny i uprzejmy, jak tylko zdoła.
Przezwyciężając wreszcie nieśmiałość, podszedł do niej i
zagadnął:
− Pani Emana Amno, prawda?
Zatrzymała się, spojrzała na niego zielonymi oczami.
− Tak – odparła, nie kryjąc zaskoczenia. – Kim pan jest?
Zawahał się przez chwilę. Nie chciał zdradzać jej swojego
nazwiska, to mogło być niebezpieczne. A jednak był jej winien
przynajmniej tyle.
− Nazywam się Aldorent Morrison i jestem funkcjonariuszem
Zbrojnych Sił Sangacji.
− Czy spotkaliśmy się wcześniej?
− Tak, pani Emano. Nawet dwukrotnie. Niestety, zdarzyło się to w
okolicznościach... niezbyt przyjemnych. To ja jestem tym
człowiekiem, który miał ukarać panią za śmierć Andrew Thomasa.
To ja jestem jednym z dwóch mężczyzn, których widziała pani
ubiegłego lata nad rzeką. To ja... – wciągnął gwałtownie
powietrze i dokończył trochę ciszej:
− To ja zabrałem Derrę do Sangacji.
Wyraz jej twarzy zmieniał się prędko od zdumienia do wściekłości.
Przez chwilę milczała, zbierając myśli i wpatrując się
nieprzytomnym wzrokiem w jego twarz. Wreszcie wybuchła:
− Jak pan śmie!? Jak pan śmie tutaj przyjeżdżać i rozmawiać
ze mną!? Czy jesz- cze nie dość panu wyrządzonych nam krzywd?
Czego pan ode mnie chce?
Zielone oczy sypały iskrami, głos wibrował bólem i złością.
Kilkoro studentów, zaalarmowanych jej krzykiem, rzuciło na nich
zaciekawione spojrzenia.
Aldorent starał się je ignorować.
− Niech się pan wynosi i nigdy więcej nie pokazuje mi się na
oczy!
− Proszę mnie wysłuchać. Nie jestem pani wrogiem...
− Jest pan! I zawsze pan będzie! Pan i cały pana kraj!
Nagle podeszła bliżej, niemal otarła się o niego. Czuł na
policzku jej przyspieszony z emocji oddech, widział duże, piękne
oczy i jasne oblicze wykrzywione w grymasie nienawiści.
− Gdzie ona jest? – szepnęła. – Proszę mi powiedzieć, gdzie
ona jest?
− Przejdziemy się? Wolałbym, abyśmy porozmawiali na osobności.
− Nie wiem, jakie złe zamiary ma pan względem mojej osoby, ale
radzę panu nie próbować żadnych sztuczek.
− Nie mam żadnych złych zamiarów. Przysięgam.
Próbował udobruchać ją łagodnością głosu, lecz nie był
pewien, czy mu się to udało. Wciąż pochmurna jak zimowe niebo,
ruszyła w głąb parku, pozornie nie zwracając na niego uwagi.
Szedł dwa kroki za nią, nie śmiejąc zrównać się z dziewczyną. Podziwiał przy tym jej dumny, sprężysty krok.
− Gdzie ona jest? – powtórzyła.
− W Derbachii. Pani siostra jest zdrowa i bezpieczna. Ma dom i
rodzinę, która troszczy się o nią. Chodzi do dobrej szkoły. Nie
grozi jej nic złego. Czuwają nad nią ludzie, którzy nie skrzywdzą
jej i nie pozwolą skrzywdzić.
Tego ostatniego nie był do końca pewien, ale bardzo chciał dodać
otuchy tej wysokiej dziewczynie. Po całym bólu i niepokoju, jaki
musiała wycierpieć, miała prawo usłyszeć takie słowa.
− Dlaczego nie pozwalacie jej wrócić do domu? – znów
krzyknęła, przystając raptownie. – Do czego jej potrzebujecie?
Jej miejsce jest w Sokole, nie w Derbachii!
− Wiem, pani Emano. Proszę mnie uważnie posłuchać. Nie mogę
powiedzieć pani niczego więcej, bo to zbyt niebezpieczne. I tak
dużo ryzykuję, przyjeżdżając tutaj. W tę sprawę zamieszana
jest bardzo groźna i bezwzględna siła. Taka, która nie cofnie się
przed żadną zbrodnią, byleby tylko urzeczywistnić swe plany i
udowodnić całemu światu, że nikt i nic nie jest w stanie jej
powstrzymać. Nie możemy otwarcie stawić jej czoła. Proszę nie
przyjeżdżać do Derbachii i nie szukać siostry. Proszę nie mówić
o naszym spotkaniu rodzicom. Niech pani nie robi niczego. Najlepiej
niech pani zapomni jak najszybciej o tej rozmowie.
− Po co pan w takim razie w ogóle zawraca mi głowę?
− Może chciałem, żeby spała pani spokojnie. A może robię to
dla siebie. Może chcę oszukać i uśpić własne sumienie.
Patrzyła na niego uważnie, z napięciem i zaciekawieniem, ale już
bez złości. Nie rozumiała jego słów. Ten człowiek stanowił dla
niej niepojętą zagadkę.
− Proszę mi to wyjaśnić – zażądała.
− Nie umiem wam pomóc, chociaż bardzo chciałbym. Brakuje mi
odwagi. Proszę, pani Emano, niech mi pani uwierzy. Wiem, że to
bardzo trudne, ale proszę spróbować mi zaufać. Nie chcę narażać
pani na niebezpieczeństwo, dlatego nie powiem pani, gdzie jest
Derra. Nie zaryzykuję w tej rozgrywce niczyją głową. Wiem, że
jest pani rozsądną dziewczyną. Proszę żyć swoim życiem. To
najlepsze, co może pani w tej sytuacji zrobić.
− Przez pana straciłam cały rok – syknęła. – Zostałam w
domu, żeby pomagać rodzicom i pocieszać ich w cierpieniu. Stracili
jedną córkę, próbowałam więc wystarczać im za nas obie. Ale
ja nie jestem Derrą i nie mogę jej zastąpić. Żaden człowiek
nie może zastąpić innego. Czy wyobraża pan sobie, przez co
przeszliśmy? Rodzice, ja i Kan-tan? Takie małe dzieci rozumieją
więcej, niż nam się zdaje.
− Bardzo proszę mi obiecać, że nie powie pani rodzicom o tej
rozmowie.
− A jeśli istnieje sposób na pokonanie tej siły?
− Nie istnieje. Gdyby było inaczej, już dawno przywiózłbym
Derrę do domu.
Skinęła głową z namysłem i powagą. Już nie była wściekła,
raczej smutna.
− Dobrze. Niech będzie tak, jak pan chce. Nie powiem nikomu o
naszym spotkaniu. Ale proszę, niech mi pan przysięgnie na
Wielkiego Ducha, że Derra jest bezpieczna.
− Przysięgam na Wielkiego Ducha, że nie grozi jej żadne
niebezpieczeństwo.
− Wierzę panu. I... dziękuję.
− To ja dziękuję.
Stali tak jeszcze przez parę chwil w milczeniu pod błękitną
kopułą nieba, spoglądając na siebie nawzajem. W żadnym z tych
spojrzeń nie było nienawiści.
Był za to ból i poczucie bezsilności. (...)
ROZDZIAŁ XI - KATIA
(...) Nazajutrz w czytelni oboje udawali, że wczorajsza kłótnia w
stołówce w ogóle nie miała miejsca. Derra zdążyła przeczytać
kilka stron „Zmartwychwstań” Krestona Falkande z Hellulandu,
autora żyjącego w ubiegłym stuleciu, gdy Kimmo przysiadł się
do niej bez słowa. Spojrzała na jego rozradowaną twarz.
Chłopak podsuwał jej pod nos duży album przyrodniczy w twardej
oprawie, wydany w Sangacji. Świadczyły o tym żywe kolory okładki,
ostre zdjęcie wykonane najnowszą techniką cyfrową,
przedstawiające jakiś górski krajobraz, i nieskazitelnie biały
papier śliskich, szeleszczących kart.
− Spójrz, jaki kąsek dowieźli nam wczoraj – zaczął
podekscytowanym głosem. – Aż szkoda, że mnie tu nie było.
Spojrzała jeszcze raz na tytuł. „Tam, gdzie jaśnieją zorze”.
Wydawnictwo przygotowane przez grupę zapaleńców, fotografujących
przyrodnicze i architektoniczne cuda północnej części Kiramu.
Otworzyła album i zaczęła przewracać kartki. W środku
królowały najlepszej jakości zdjęcia, okraszone wąskimi
kolumnami tekstu w dwóch językach, po angielsku i we Wspólnej
Mowie. Lingua latina ludzi i Kiramczyków. Zaczęła czytać,
lecz nagle podniosła wzrok i rzuciła jeszcze jedno, tym razem
dłuższe spojrzenie na chłopaka. Coś zmieniło się w jego
wyglądzie i były to spore zmiany.
− Gdzie masz okulary? – spytała.
− Wyrzuciłem – wzruszył ramionami.
− Jak to wyrzuciłeś? Przecież bez nich jesteś prawie ślepy!
− Przesiadłem się na szkła kontaktowe.
− Czy to oznacza, że wkładasz teraz w oczy takie malutkie
soczewki, które zastępują ci okulary?
− Dokładnie tak.
− To musi boleć – mruknęła, wyginając usta w grymasie odrazy
dla dziwnych dolegliwości Sangacjan i jeszcze dziwniejszych sposobów
ich leczenia.
− Kiedy założyłem je wczoraj po raz pierwszy, było mi z
początku trochę nieprzyjemnie, ale do wszystkiego można
przywyknąć. Jak podobam ci się bez okularów?
Zanim odpowiedziała, przez chwilę przyglądała się jego twarzy.
Źle dobrane okulary bardzo ją szpeciły, przykuwając całą uwagę
patrzącego. Kimmo miał ładne, regularne rysy twarzy, wyraźnie
zarysowane kości policzkowe i wysokie czoło, z którego raz po
raz odgarniał opadające, bardzo jasne włosy. Brak okularów sprawił, że ta twarz, wciąż jeszcze miękka i dziecinna, ukazywała
całe subtelne piękno.
− Jest o niebo lepiej. Nie chciałabym cię urazić, ale skóra
twojej twarzy również ma się znacznie lepiej.
Przypomniała sobie, że wygląd jego cery poprawiał się stopniowo
z dnia na dzień. Zmiany te były drobne i pewnie dlatego dawało się
je dostrzec dopiero w dłuższej perspektywie. Wciąż miał
krosty, lecz były one dużo mniej liczne, mniejsze i nie tak
czerwone jak miesiąc temu.
− Poprosiłem mamę, żeby zabrała mnie do salonu piękności,
który odwiedza. Okazało się, że pomagają także mężczyznom.
Przeszedłem już kilka laserowych zabiegów, które mają
zlikwidować trądzik, a czeka mnie jeszcze co najmniej trzy. Mama
kupiła mi tonik i żel do mycia twarzy dla młodzieży. Używam ich
regularnie rano i wieczorem. To naprawdę sporo daje.
− Skąd wytrzasnąłeś te ciuchy?
− Matti pomógł mi je wybrać.
Zamiast młodzieżowej bluzy miał na sobie dopasowany, czarny golf z
jasnymi, podłużnymi pasami, dodatkowo podkreślającymi wysoki
wzrost i smukłość sylwetki. Jego chudość nie podobała się
pewnie wszystkim dziewczętom, ale w Derze budziła jedynie zachwyt
i czułość. Było coś słodkiego i bezbronnego w takiej sylwetce.
Odkąd zaprzyjaźniła się z Kimmo, mężczyźni pyszniący się
obfitą muskulaturą zupełnie przestali ją interesować.
Ciemny kolor ubrania świetnie komponował się z jego blond włosami
i jasnością cery. Zmienił także dolną część garderoby,
zastępując luźne, sprane dżinsy jasnymi spodniami z dobrego
gatunkowo materiału, z idealnie odprasowanymi kantami.
To już nie był ten mazgajowaty dzieciak, któremu Katia zatrzasnęła
drzwi przed nosem. Kimmo doroślał bardzo szybko. Pomyślała z
satysfakcją, że chłopak nie ma innego wyjścia, jeśli chce
utrzymać przyjaźń i uznanie Kiramejki. W ciągu tego miesiąca
zdążył też nauczyć się bardzo ważnej rzeczy o relacjach
międzyludzkich. Tupanie nogami, płacz i wykrzykiwanie swoich
żądań nigdy nie są skuteczne, jeśli chce się zdobyć czyjąś
uwagę, przyjaźń lub miłość. Nie wątpiła, że Kimmo nigdy
już nie będzie uciekał się do takich metod.
− Jeśli zobaczę cię z inną dziewczyną, wydrapię jej oczy.
− Masz za krótkie paznokcie – parsknął śmiechem. Zawtórowała
mu radośnie, czując ciepło w sercu. Podobała jej się lekkość,
z jaką Kimmo potrafił mówić nawet o najpoważniejszych sprawach.
Pomyślała, że aby wydobyć to, co w człowieku najlepsze, trzeba
najpierw wyciągnąć do niego rozwartą w pomocnym geście dłoń,
przyjąć go takim, jakim jest, i dać bezinteresowną przyjaźń.
Katia tego nie potrafiła. Derra wątpiła, czy jej przybrana
siostra kiedykolwiek zrobiła coś bezinteresownie.
Kimmo otworzył album na stronie, gdzie zaczynały się zdjęcia z
Entorii. Nie rozpoznawała większości z tych miejsc. Była zbyt
młoda, by zobaczyć je wszystkie na własne oczy. Zaczęła czytać
podpisy pod zdjęciami. Rezerwat niedźwiedzi w Puszczy
Entoriańskiej. Odkrywkowa kopalnia wapienia na Wyżynie Saggaht.
Zakole rzeki Serpentynki. Wodospad Siedmiu Sosen wytryskujący ze
skały masywu górskiego Skagenleardal.
Wstrzymała oddech z wrażenia, ujrzawszy kolejne zdjęcie. To było
z całą pewnością Archad. Pamiętała te jasno otynkowane
kamienice z szerokimi oknami. Pamiętała gwarny rynek, gdzie kwitł
w najlepsze drobny handel, i wznoszący się dumnie budynek ratuszu
miejskiego. Zbierała się w nim kilka razy w roku Rada Starszych
Entorii, najwyższe ciało ustawodawcze tego kraju.
Była tam. Zapomniała na chwilę o Sangacji, straciła poczucie
czasu i miejsca, zapomniała nawet o Kimmo. Znów miała sześć,
może siedem lat. Rodzice zabrali dziewczynki do stolicy, by pokazać
małej Derze miasto. Krocząca dzielnie u boku Taty Emana paplała
bez ustanku, chcąc popisać się zdobytą w szkole wiedzą. Jasne,
siostra Derry zawsze wiedziała wszystko najlepiej. Rozbolały ją
nogi i Tata wziął ją na barana. Pamiętała ostry zapach drewna w
jego włosach, z których często wyskubywała drobne wiórki.
Wreszcie zasnęła ze zmęczenia, złożywszy główkę na jego
ramieniu. Bliskość ojca dawała małej Derze poczucie
bezpieczeństwa, którym nic nie mogło zachwiać. Był jej światem,
pierwszym nauczycielem życia.
Zasnęła na chwilę na jawie, a gdy się przebudziła, Kimmo
odwracał kolejną kartę.
− To zdjęcie podoba mi się najbardziej – powiedział. –
Dolina Myrr. Byłaś tam kiedyś?
Ta krótka nazwa przywołała jeszcze wyraźniejsze wspomnienia.
Patrzyła na uroczą górską dolinę z wznoszącymi się w tle
potężnymi, skalistymi szczytami. Jej dnem płynął wartki strumyk,
rozpryskując się na obtaczanych i rzeźbionych przez długie wieki
kamieniach. Nad brzegami potoku rosła niewiarygodnie zielona trawa i
kwitły całymi stadami kaczeńce i krokusy, a samotny świerk
zwieszał nad wodą ciężkie gałęzie. Obrazek emanował
niebiańskim wręcz spokojem i pięknem.
 |
Zdjęcie: Pixabay (autor Pexels) |
Dolina Myrr. To właśnie tam jej gromada rozbijała obóz, gdy
przywędrowywali w góry wraz z całym inwentarzem. To tam wysławiano
cudowną moc słońca. Myrr było nazwą entoriańską, Kenlacjanie
używali na określenie tego miejsca bardziej miękkiego słowa –
Mirran. Emocje związane z Doliną Myrr powróciły z siłą, której
się nie spodziewała. Poczuła, jak po jej policzku stacza się
pierwsza łza, a potem kolejna. Tych łez było wkrótce tak wiele,
że przestała liczyć. Szlochała cicho, ukrywszy twarz w dłoniach
i nie zwracając uwagi na chłopaka.
− Byłaś – stwierdził cichutko, trochę przestraszony jej
reakcją.
Pan Brooks, zauważywszy łzy Derry, szybko zbliżył się do ich
ławki. Oparł lewą dłoń o blat, pochylił się nad dziewczyną i
zapytał serdecznie:
− Co się stało, Derro? Dlaczego płaczesz?
A kiedy nie odpowiadała, zajęta swoim smutkiem, zadał kolejne
pytanie:
− Czy to z jego powodu? Co ci powiedział?
Pokręciła głową, lecz nie zauważył lub nie zrozumiał tego
gestu. Odezwał się nieco ostrzej do Kimmo:
− Jeśli zrobiłeś coś, co doprowadziło tę panienkę do łez,
to źle trafiłeś, synu. Weź swoje rzeczy i przesiądź się.
Najlepiej gdzieś daleko, żebyś nie mógł jej znowu dokuczać.
− Kimmo nie zrobił mi nic złego – odezwała się dziewczyna. –
Chcę, żeby został.
− W takim razie co się stało?
Bez słowa pokazała mu zdjęcie. Pochylił się i spojrzał na nie
uważnie.
− Dolina Myrr? Nie rozumiem, co może być takiego...
− Niech pan lepiej niczego więcej nie mówi – przerwał cicho
Kimmo. – A najlepiej niech pan już sobie pójdzie. Damy sobie
radę bez pana.
A kiedy pan Brooks wahał się jeszcze, nie chcąc, by jego
ulubienica cierpiała, chłopak dodał ponaglającym głosem:
− Proszę, niech pan sobie idzie.
Kiedy bibliotekarz oddalił się wreszcie, wciąż spoglądając na
niego podejrzliwie, Kimmo odwrócił kilkanaście stron i pokazał
jej inne fotografie. Przedstawiały one fragment wybrzeża klifowego,
a zrobiono je w małym, leżącym na dalekiej Północy państewku
o nazwie Akslar. Sądził, że te ładne zdjęcia rozweselą Derrę,
ale ona nie chciała oglądać niczego, co przypominało jej utraconą
wolność. Zatrzasnęła z hukiem album i siedziała tak w milczeniu,
wciąż chowając twarz w dłoniach i płacząc po cichu.
Kimmo nie umiał jej pomóc. Gładził tylko lekko plecy Derry samymi
opuszkami palców. Pomyślał o tym, że role właśnie się
odwróciły. On płakał, patrząc na zdjęcia dziewczyny, która na
zawsze miała pozostać dla niego nieosiągalna, ona rozpaczała,
ponieważ przywołano wspomnienia z jej dzieciństwa. Każde z nich
musiało uporać się ze swoim bólem samodzielnie. Jemu się to
udało, lecz to, co utracił, nie dawało się porównać z tym, co
odebrano jej.
Wreszcie uspokoiła się. Wygrzebała z plecaka napoczęte opakowanie
papierowych chustek i otarła starannie łzy. Kimmo cofnął rękę,
przeklinając w duchu samego siebie za pokazanie jej tej książki.
Spojrzała na niego, próbując się uśmiechnąć.
− To jest niesamowite – odezwał się, odwzajemniając uśmiech.
− Co jest takie niesamowite, Kimmo?
− Masz przepiękne oczy. Nigdy wcześniej nie widziałem tak
intensywnie zielonych oczu u żadnej dziewczyny. Są koloru
soczystej, wiosennej trawy.
Poczuła, że jej twarz znów płonie, a dłonie leciutko drżą.
Dotąd dzieliła wszystkich ludzi na świecie na przyjaciół i
wrogów. Teraz powstawała właśnie nowa kategoria, do której
należał tylko jeden człowiek. Jej Kimmo. (...)
ROZDZIAŁ XII - PIERWSZA MIŁOŚĆ
(...) Zachowanie Kimmo w stosunku do niej uległo wyraźnej zmianie. Gdy
zostawali sami, przyglądał jej się nieustannie tym szczególnym
wzrokiem, w którym oprócz miłości czaił się głód. Sposób, w
jaki ją teraz dotykał, żar w jego cichym głosie, wargi, coraz
śmielej ślizgające się po jej odkrytej skórze, ręce, które
zamiast obejmować ją jak dawniej po przyjacielsku w talii, zsuwały
się wciąż niżej lub unosiły nieco wyżej, usiłując dosięgnąć
pełnych i kształtnych piersi, cała jego namiętność budziła w
niej sprzeczne uczucia. Z jednej strony przepalało ją coraz
bardziej dokuczliwe pragnienie ostatecznego stopienia się z nim w
bólu i ekstazie. Chciała czuć go w sobie głęboko, jak
najgłębiej, poznać i ukochać po stokroć każdy kawałeczek
jego smukłego ciała.
Z drugiej jednak strony nie mogła zlekceważyć obawy, która
zalęgła się w jej duszy. Nie umiałaby wytłumaczyć wystarczająco
jasno, skąd bierze się to wahanie, ale wiedziała, że jeszcze nie
może ulec Kimmo. Cała ta miłość, choć tak piękna, wydawała
jej się zbyt łatwa. To było tak, jakby jeszcze nie wydarzyło się
dość dużo. Jakby łączyło ich wciąż zbyt niewiele, by umiała
zdobyć się na całkowite zaufanie, by mogła być pewna stałości
i głębi jego uczucia. Pomimo tego, iż tak bardzo wrosła już w
ten kraj, a może właśnie dlatego, nie próbowała zaprzeczać –
wzorem bardzo wielu swoich rodaków – tej oczywistej prawdzie, że
Kiramczycy i Sangacjanie ogromnie się od siebie nawzajem różnią.
Gdyby przyjęła naiwne założenie, że tak nie jest, mogłaby
jedynie napytać sobie nowej biedy. Wiedziała, że młodzi
Sangacjanie płci męskiej bardzo często tracą zainteresowanie
dziewczyną, którą już zdobyli. Że niejednokrotnie celem całej
ich „miłości”, wszystkich żarliwych wyznań, troskliwych
zabiegów i przyjacielskiej zażyłości jest cielesne połączenie,
po którym ogień szybko wygasa, aż nie pozostaje nic oprócz
chłodnych węgli.
Nie chciała być drugą Katią, ten rodzaj miłości, w sam raz dla
tamtej, w niej budził wstręt. Musiała być pewna wierności Kimmo,
zanim zdecyduje się na podarowanie mu siebie do końca.
Potrzebowała kogoś, kto wytrwa u jej boku w każdej odmianie losu,
człowieka, który zechce stawić wraz z nią czoło każdej burzy,
która w jej położeniu nieuchronnie musiała nadejść, kogoś o
kiramskiej mentalności, nawet jeśli jego korzenie sięgały
Starej Ziemi. Nie chciała szybkiej, uczniowskiej miłości, ale
silnego i trwałego związku.
Dlatego sztywniała cała, gdy jego zaloty stawały się zbyt
natarczywe. Dlatego odsuwała się od niego lekko lub zaczynała
rozmowę, gdy jego dłonie lub usta dotykały miejsc zbyt
intymnych. On nie pojmował tej jej rezerwy, sprawiała mu ona zawód
i ból zbyt silne, by dało się je ukryć. Wraz z nadejściem
ciepłych dni dziewczyna odsłaniała wprawdzie coraz więcej
ciała, lecz jednocześnie coraz bardziej zamykała się w sobie.
Wtulając twarz w jej pachnące czystością włosy szeptał gorąco:
− Tak straszliwie cię pragnę... Nie uciekaj przede mną, pozwól
mi się kochać. Zrobię dla ciebie wszystko, o co poprosisz, tylko
mnie nie odtrącaj, Derro, bo oszaleję z rozpaczy.
− Kimmo, przecież ja jestem jeszcze dzieckiem – odparła,
wiedząc już, że nie uda jej się uniknąć rozmowy na ten temat.
− Jakim znowu dzieckiem? Jesteś w pełni rozwiniętą kobietą.
− Tak, ale miałam na myśli jedynie to, że ciągle jestem
niepełnoletnia.
− A co to ma do rzeczy? – zdziwił się, wyraźnie nie nadążając
za jej tokiem myślenia. – Nie możesz głosować, ale nikt nie
zabroni ci z tego powodu uprawiania miłości. Każesz mi na siebie
czekać jeszcze cały rok?
− Nie rok, a miesiąc – poprawiła go. – Czy wiesz, że w
Imperium współżycie z osobą niepełnoletnią jest
przestępstwem? Oczywiście, skoro jesteś ode mnie starszy tylko o
kilka miesięcy, nikt przy zdrowych zmysłach nie ciągałby cię po
sądach.
− Nie obchodzą mnie barbarzyńskie zwyczaje Imperium.
− Jestem Kiramejką – odpowiedziała sucho. – Pogardzając
Kiramem, gardzisz mną. Nie uda ci się oddzielić jednego od
drugiego, choć wciąż próbujesz to uczynić.
− A więc za miesiąc przestaniesz mnie odpychać?
− Nie. Bo nie tylko o to chodzi. Po prostu uważam, że jestem zbyt
młoda, by współżyć. Nie jestem pewna, czy chcę przeżyć ten
mój pierwszy raz już dziś. Nie czuję się na to wystarczająco
dojrzała – uśmiechnęła się blado, z przymusem. – Nie jestem
jeszcze gotowa na taką bliskość, Kimmo. Chcę zrobić to dopiero
wtedy, gdy nie pozostanie we mnie nawet cień wątpliwości. Wiek nie
ma tu wiele do rzeczy.
− Masz co do mnie wątpliwości? Czyżbym kiedykolwiek dał ci do
nich powód? Czy chociaż raz cię skrzywdziłem? Czy byłem w
stosunku do ciebie nieuczciwy?
− Nie. Ale to wszystko dzieje się dla mnie zbyt szybko.
− Czyżbyś należała do tych kobiet, które chcą czekać z tym
aż do ślubu?
− Nie wiem. Tu chyba nie chodzi o ślub. Ale na pewno nie należę
do tych kobiet, które uprawiają miłość z ciekawości, dla
rozrywki bądź czystej przyjemności. Albo nawet po to, by za
wszelką cenę zatrzymać przy sobie mężczyznę. Dlatego proszę
cię, nie naciskaj na mnie, bo niczego dobrego takim pośpiechem nie
osiągniesz, a możesz wyrządzić swoim uporem wiele zła.
− Jesteś bardzo skomplikowana – skrzywił się lekko.
− Posłuchaj, nie powinnam była dotykać cię w taki sposób przed
dwoma tygodniami. Wiem, że zacząłeś sobie obiecywać po mnie
bardzo wiele, ale nie byłam wtedy do końca sobą. Dlatego
przepraszam cię za tamto szaleństwo i obiecuję, że więcej się
ono nie powtórzy.
− Chcę, żeby się powtórzyło – odparł z naciskiem. – Byłaś
w tamtej chwili wspaniała, niezrównana. W twoich żyłach płynie
gorąca krew, a nie ta rozrzedzona kiramska woda, którą chciałoby
w ciebie wpompować twoje ukochane Imperium. Dlaczego zaprzeczasz
własnej naturze? Tym bardziej nie rozumiem twojej ucieczki przede
mną, skoro wiem, że jako Kiramejka nie możesz zajść ze mną w
ciążę.
− A więc uważasz, że skoro nie możemy mieć wspólnych dzieci,
powinniśmy pozwolić sobie na wszystko? Nie rozumiesz mnie w ogóle,
Kimmo. Cielesna miłość to coś więcej niż płodzenie dzieci. A
na pewno ja nie sprowadzam jej tylko do poczęcia. Kiedy zdecyduję
się być z drugim człowiekiem tak blisko, skoczę potem dla niego w
ogień, ale będę także oczekiwała, aby i on był w stanie
poświęcić dla mnie wszystko.
− Oddałbym ci wszystko, co mam!
− Kiedy? Przed współżyciem czy w jego trakcie? A po nim też? Po
pierwszym, drugim razie? A po setnym także? Nie, Kimmo, ja nie wiem,
jak wiele mógłbyś mi oddać. Nie znam jeszcze siły twojego
uczucia, bo nie wypróbowaliśmy się nawzajem. Na razie stąpamy
po różach, ale kiedy wyrosną kolce, czy nic się nie zmieni?
− Moja miłość do ciebie nigdy się nie zmieni. Przysięgam na
wszystko, co dla mnie drogie!
− Nie przysięgaj. Nie potrzebuję tego.
− Jak mam ci udowodnić, że nie kłamię?
− Daj mi więcej czasu. Pozwól, by ta miłość przeszła jego
próbę. Pozwól nam obojgu dorosnąć i być gotowymi na zespolenie
nie tylko fizycznie. Czy żądam za dużo?
− Nie – pokręcił z namysłem głową. – Może masz rację.
Dobrze, w takim razie poczekamy tyle, ile będziesz chciała. Czy to
przekonuje cię choć trochę o mojej uczciwości względem ciebie?
− Kocham cię, Kimmo. Nigdy o tym nie zapominaj. Kocham cię i chcę
wierzyć, że nic nie zdoła nas rozłączyć. Ale muszę stawiać
kolejne kroki we własnym tempie.
− Będę stawiał je razem z tobą choćby w tempie żółwia –
uśmiechnął się nieco smutno, ale i czule. Tak, jak uśmiechał
się już do niej nieskończoną ilość razy. Zamknął ją
ponownie w uścisku, który był w równym stopniu przyjacielski, jak
i namiętny. Wtuliła twarz w jego pierś, czując pod powiekami
piekącą wilgoć.
Dwudziestego czerwca Kimmo zjawił się u niej bardzo wcześnie,
jeszcze przed wyjściem do szkoły – nie musiał ściągać jej z
łóżka, ponieważ nie spała od kilku godzin – z bukietem
złożonym z siedemnastu białych róż, do którego przypiął kolorową kartkę z dowcipnym obrazkiem na jednej stronie i z odręcznie
wpisanymi życzeniami i wyznaniem miłości na drugiej.
− Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Derro – zaczął z
szerokim uśmiechem.
− Pamiętałeś! – zawołała z gwałtowną, niemal dziecięcą
radością, zarzucając mu ramiona na szyję i mocno się do niego
przytulając.
− Ostrożnie, nie pognieć kwiatów – bronił się ze śmiechem.
– Jak mógłbym zapomnieć? Przecież skoro właśnie dziś stajesz
się w swoim mniemaniu pełnoletnia, to może zdecydujesz się
nareszcie przeżyć ze mną tę cudowną chwilę, na którą czekam z
tak wielkim utęsknieniem.
Odebrała od niego róże, włożyła je do flakonu, który postawiła
następnie na ławie. Obok posadziła białego, pluszowego psiaka ze
złotym dzwoneczkiem na szyi, którego dostała od niego przed
miesiącem.
− Po pierwsze, tak naprawdę nie skończyłam jeszcze siedemnastu
lat – zaczęła. – Urodziłam się w nocy z pierwszego na
drugiego, więc dopiero jutro rano będę pełnoletnia.
Pewne rzeczy ulegały dla niej zmianie bardzo powoli lub może nawet
nie ulegały jej wcale. Ten czas to wciąż był początek
Eleasias, a nie koniec czerwca.
− Po drugie, nie w moim mniemaniu, ale według porządku prawnego
obowiązującego w całym Imperium. W moim kraju także. Po
trzecie, jedno nie ma z drugim nic wspólnego. Wciąż nie czuję się
gotowa na to, by z tobą współżyć.
Kiedy późnym wieczorem siedzieli znów u niej w pokoju, słuchając
muzyki i rozmawiając o wszystkim, co im się przydarzyło, a
niemal nie zachodzące o tej porze roku słońce kryło się
właśnie za jednym z sąsiednich kolosusów, odezwała się
niespodziewanie cichym głosem:
− Kimmo, pomódlmy się.
Na jego ładnej twarzy odmalowało się ogromne zdumienie, które z
kolei zaskoczyło Derrę. Nie zaproponowała mu przecież niczego
niewłaściwego, a tylko to, co sama wciąż robiła prawie każdego
wieczoru przed zaśnięciem, a powinna czynić codziennie. Tylko to,
co powinno być obowiązkiem każdego przyzwoitego Kiramczyka.
− Modlisz się czasami? – spytała.
− Bardzo rzadko – pokręcił głową. – Pochodzę wprawdzie z
katolickiej rodziny, ale nie jestem szczególnie wierzący. Moi
rodzice chodzą do kościoła w każdą niedzielę, a ja
przestałem. Uważam religię za zabobon, z którego prędzej czy
później trzeba wyrosnąć.
− Wiara to nie zabobon – odparła poważnie, z naciskiem. –
Wielki Duch, albo jak wy Go nazywacie, Bóg, istnieje naprawdę.
Stworzył świat i wszystko, co się na nim znajduje, łącznie z
nami, a kiedy odejdziemy z tego miejsca, które nazywamy Kiramem,
będziemy mogli oglądać Go twarzą w twarz.
− To, o czym mówisz, to jest właśnie kwestia wiary. Jednym jest
ona dana, innym nie. Jeśli chodzi o mnie, to mam raczej naukowy
światopogląd. Prawa rządzące wszechświatem można poznać i
dokładnie opisać. Nie potrzeba do tego wyssanych z palca wierzeń,
które zastępują prymitywnym ludom naukę. Urodziła mnie mama, a
Bóg nie maczał w tym palców – zaśmiał się śmiechem, który
niezupełnie jej się spodobał. – Chyba nie jestem owocem
niepokalanego poczęcia, prawda?
− Nie wiem, o czym mówisz – odparła nieco urażona. – Wiem za
to, że dzisiejszy dzień jest w szczególny sposób poświęcony
Wielkiemu Duchowi. Jego moc objawia się w tym dniu apogeum poprzez
moc słońca.
− No nie, Derro – skrzywił się kwaśno chłopak. –
Zaskakujesz mnie coraz bardziej. Nie wiedziałem, że pielęgnujesz
jakiś barbarzyński kult solarny.
− Nigdy nie chciałeś o tym słuchać – odpowiedziała jeszcze
ciszej. W jej głosie przyczaił się ból, którego nie umiała
ukryć. – Jak chcesz ze mną żyć, nie wiedząc o mnie
najważniejszych rzeczy i pogardzając nie tylko korzeniami, z
których wyrosłam, ale nawet własnymi? Czyżbyś ufał tylko
matematycznym wzorom?
− Ufam temu, co można zobaczyć albo przynajmniej udowodnić.
− Proszę, pomódl się ze mną.
− Koniecznie teraz?
− Tak. To jest wyjątkowy dzień i Wielki Duch na pewno nas
wysłucha.
− Dobrze, ale do czego mamy się modlić? Nie widzę tutaj żadnych
religijnych obrazów ani nawet krzyża na ścianie.
− Nie gromadzę w pokoju posążków katolickiego kultu, bo to nie
jest moja wiara. Boga nie da się zamknąć w jakimkolwiek
przedmiocie, ponieważ Jego istota jest nie do pojęcia i nie do
uchwycenia. My, Entorianie, nie malujemy i nie rzeźbimy Jego
podobizn, bo uważamy, że On jest wszędzie: w stałości ziemi, w
firmamencie niebie, w falach morza, w oddechu wiatru, w blasku słońca
i gwiazd, w kiełkującym zbożu, nawet w nas samych. Najlepiej
będzie, jeśli pomodlimy się do tego jedynego skrawka natury, jaki
widać z tego miejsca. Zwróćmy się do Niego z naszymi prośbami
patrząc na lazur nieba i słoneczną tarczę. O, Kimmo, jeśli
cokolwiek na tym świecie oddaje choćby w małej części
wspaniałość Wielkiego Ducha, to właśnie słońce jest tym
czymś.
− Wasza wiara jest ciekawym połączeniem kultu sił natury i
religii monoteistycznej, wiedziałaś o tym?
− Klęknij obok mnie. Poproszę Go o to, czego nam potrzeba.
Osunęła się na kolana, zwracając się twarzą w kierunku
rozjaśnionego całkowicie okna. Chłopak poszedł w jej ślady.
Zaczęła mówić:
− Wielki Duchu, wysłuchaj naszej pokornej modlitwy. Boże, wspomóż
nas Twoją siłą w naszych potrzebach.
Użyła najpierw słów Mene Assai, oznaczających Stwórcę
we Wspólnej Mowie, przechodząc następnie na angielski i zastępując
egzotyczne dla chłopaka wyrażenie znajomym słowem God.
− Dziękujemy Ci z całej mocy naszych serc za naszą miłość i
młodość. Dziękujemy Ci za całe piękno świata i za wszelkie
dobro, którym nas obdarzasz. Prosimy Cię o to, byś umocnił nas
i pozwolił wytrwać we wzajemnej miłości i czystości. Spraw,
byśmy poprzez zespolenie naszych ciał nauczyli się wychwalać
Twoją nieskończoną mądrość, w której pozwalasz ludziom
doznawać szczęścia, i byśmy nie zbłądzili w ślepą uliczkę
bezmyślnego zaspokajania żądz. Ześlij nam obfitość swoich łask
i wspomagaj w codziennych trudach. Pobłogosław nas i nasze rodziny.
Spraw, byśmy za rok zanosili do Ciebie dziękczynienia i błagania z
równie wielką wiarą i ufnością.
Kiedy umilkła, wpatrując się w rąbek kryjącego się za wysokim
budynkiem słońca, Kimmo zaczął mówić delikatnym i drżącym
głosem słowa wyuczone w dzieciństwie:
− Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje,
przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja... (...)