poniedziałek, 30 grudnia 2019


Drugi fragment Córki słońca. Prawa miłości


Pora na prezentację drugiego i już ostatniego fragmentu zapowiadającego drugi tom trylogii Córka słońca, który będzie nosić tytuł Prawo miłości.
Publikacja ukaże się w postaci e-booka najpóźniej do 15 stycznia, przede wszystkim z myślą 
o osobach, które niecierpliwie czekają na tę książkę. Nowi czytelnicy są także bardzo miło widziani 😊
Dla równowagi postanowiłam zaserwować tym razem klimaty rodzinne zamiast nietypowej miłości. W wybranym przeze mnie fragmencie zobaczycie Aldorenta Morrisona, jednego 
z głównych bohaterów tej powieści, w pewnym ważnym i chyba jednym 
z najsmutniejszych momentów jego życia. Obawiam się, że niektórzy z czytelników mogą uznać ten wpis za spojler. Jeśli wolicie poczekać jeszcze parę dni na całość książki - po prostu nie czytajcie dalej.
Klimat będzie zupełnie nie bożonarodzeniowy, raczej taki w sam raz na Wszystkich Świętych. Przyjrzyjmy się więc już temu, co się wydarzyło:



ROZDZIAŁ XIX - SAM


(...) Docierał właśnie do parku, gdzie zamierzał przysiąść na pierwszej napotkanej wolnej ławce, gdy rozśpiewała się jego komórka. Odebrał natychmiast. Numer dzwoniącego z niczym mu się nie kojarzył, a głos, który się odezwał, należał do zupełnie obcego mężczyzny.
− Pan Aldorent Morrison? – pytał głos.
− Tak, to ja. O co chodzi?
− Syn Frances Morrison?
− Tak. Czy coś się stało? – poczuł pierwszą nutę niepokoju.
− Mówi doktor Chavez z Kliniki Świętej Barbary. Pańska matka miała dzisiaj rano zawał serca.
− Czy... czy już jest z nią lepiej? – wyrzucił z siebie zduszonym głosem. Poczuł nagle, jak miękną pod nim nogi.
− Przykro mi, panie Morrison – odparł cicho doktor, zawieszając głos, co miało wyrażać współczucie.
Nie musiał dodawać niczego więcej. Aldorent przerwał połączenie i oparł się o drzewo, by nie upaść. Z trudem łapał oddech, a świat po raz kolejny zawirował mu przed oczami. W ciągu jednej nocy przeobraził się z ofiary w mordercę. Miał ochotę wyć z niewyobrażalnej rozpaczy, bólu 

i wściekłości na samego siebie. Nie rozpłakał się, lecz cała wczorajsza frustracja i złość uszły 
z niego w ciągu kilku sekund jak powietrze z przekłutego balonu. Zarówno on sam, jak i jego krzywdy gwałtownie zmalały w oczach mężczyzny. Za to śmierć matki była jak wielki, czerwony wykrzyknik.
Nie mógł tracić czasu na powrót do domu i uruchomienie auta ani na włóczenie się po mieście autobusami. Zatrzymał pierwszą napotkaną taksówkę i kazał wieźć się do szpitala. Pędził na kardiologię jak na skrzydłach, chociaż było to już bez znaczenia, skoro jego matka nie żyła 

od kilku godzin.
Pierwszą osobą, którą napotkał na oddziale, był doktor Chavez, niski mężczyzna o latynoskiej urodzie. Zupełnie jakby lekarz czekał na niego, by pomóc mu przygotować się na wstrząsający widok. Potrząsnął ręką Aldorenta i z malującym się na twarzy zakłopotaniem zaczął mówić:
− Przywieziono ją do nas dopiero przed godziną. Leżała w łazience z rozbitą głową 

i pokrwawionymi paznokciami. Zawał musiał nadejść niespodziewanie. Kiedy upadła z bólu, próbowała chwytać się umywalki i wanny, by wstać, doczołgać się na kolanach do telefonu 
i wezwać pomoc. Niestety, nie dała rady. Atak był wyjątkowo silny i nie miał dużo roboty z tak delikatnym organizmem. Córka znalazła ją w południe, gdy przyjechała w odwiedziny. Zawsze uważałem, że starzy, cierpiący na poważne choroby ludzie nie powinni mieszkać samotnie. Miała przecież dwoje dzieci. Nie rozumiem, dlaczego pan albo pańska siostra... przepraszam – zakończył nagle, widząc wzbierającą na twarzy Eliminatora wściekłość, pomieszaną 
z przeogromnym cierpieniem.
− Pani Garland zadzwoniła natychmiast do kliniki – kontynuował lekarz. – Niestety, było za późno na ratunek. Mogłem tylko stwierdzić zgon pani Morrison i zaaplikować pani Garland środek uspokajający. Wciąż jest z matką w kostnicy. Swoją drogą, to bardzo dzielna kobieta, ta pańska siostra. Sprawiła się ze wszystkim lepiej niż niejeden mężczyzna. Zaprowadzę teraz pana na dół, żeby mógł pan zobaczyć matkę. Chyba, że nie życzy pan sobie tego.
− Chodźmy tam – odparł krótko Aldorent głosem, którego sam nie poznawał.
Nie miał teraz ochoty na pogawędkę. Nie istniały takie słowa, które mogłyby go pocieszyć. Do jego głowy wdarła się myśl, że gdy on leżał nieprzytomny po pijackiej libacji, jego matka konała na podłodze łazienki, zwijając się w straszliwym bólu. To nie choroba zabrała ją spośród żywych, ale jego okrucieństwo. W kilka minut rozbił w drobny mak cały mały światek bogobojnej kobiety, budowany dzień po dniu przez kilkadziesiąt lat. Zniszczył jej złudzenia, pogrzebał najdroższe nadzieje. Nie mogło być dla niego usprawiedliwienia ani przebaczenia.
Doktor poprowadził go szerokim holem, z pomalowanymi na jasną, radosną zieleń ścianami. Mijali czasami szpitalny personel i co silniejszych chorych, snujących się po korytarzach 

w podomkach i bamboszach. Aldorent nie umiał spojrzeć tym ludziom w oczy. Miał uczucie, jakby każde spojrzenie przewiercało jego duszę na wylot i odgadywało ponurą tajemnicę mężczyzny.
Raz wieziono kogoś z wypadku na salę operacyjną. Kątem oka zobaczył zakrwawioną twarz 

i podłączoną do ramienia kroplówkę. Szybko odwrócił wzrok, czując, jak zbiera mu się na wymioty. Nie zdążył nawet rozpoznać płci poszkodowanego, i prawdę mówiąc, wcale nie chciał wiedzieć. Był dziś jak pomarańcza bez skórki, nieskończenie wrażliwy i całkowicie nieodporny 
na własny i cudzy ból.
− Czy pańska matka przeżywała ostatnio jakieś poważne kłopoty? – pytał doktor Chavez, gdy zjeżdżali windą na najniższy poziom. – Przypuszczam, że przyczyną zawału mógł być długotrwały stres albo silny psychiczny uraz.
− O niczym nie wiem – bąknął Aldorent. – Prowadziła bardzo spokojne życie. Gdyby coś było nie tak, na pewno bym to zauważył.
Doktor Chavez należał do tego typu lekarzy, którzy pomimo wieloletniej praktyki wciąż przekazują ponure wieści z prawdziwą niechęcią, ale jednocześnie nie potrafią powstrzymać się od mówienia nawet wtedy, gdy osieroceni członkowie rodziny najbardziej na świecie potrzebują spokoju i samotności. Aldorent miał parę razy chęć powiedzieć mu, by nareszcie się zamknął. 

W końcu ten mały pajac i tak nie mógł już zrobić niczego dla jego matki.
Kostnica była pusta, jeśli nie liczyć kobiecej postaci, pochylającej się nad zmarłą, leżącą na ustawionym prawie na środku pomieszczenia, szerokim stole na kółkach, i przykrytą aż po szyję białym prześcieradłem. Aldorent wahał się przez chwilę, zanim podszedł do siostry. Bał się jej reakcji na swoją osobę.
Wreszcie Alayah odwróciła się i zobaczyła brata. Nawet z daleka zauważył, jak silnie drgnęła.
− Czy mógłby pan zostawić nas samych? – odezwał się cicho do mężczyzny.
− Ależ oczywiście, panie Morrison – odparł doktor Chavez i oddalił się bezszelestnie.
Aldorent został sam z siostrą i z tym, co pozostało z jego matki. Nie mógł dłużej odwlekać spotkania. Powoli podszedł do Allie. Wyraźnie widział jej zmęczoną twarz i zapuchnięte od długiego płaczu oczy z rozmazanym makijażem.
Nie rzuciła się na niego z pięściami. Nie robiła mu żadnych wyrzutów.
− Tak się cieszę, że przyjechałeś, Aldorencie – sapnęła z ulgą, wtulając się w jego ramiona. Pokonując własną sztywność, przycisnął ją do siebie mocno i ukrył twarz w jej rozpuszczonych włosach. Z jego oczu nareszcie pociekły szerokim strumieniem łzy.
− To nie moja wina – szepnął. – Nie moja wina.
− Wiem.
Nic więcej nie pozostało między nimi do powiedzenia. Wkrótce będą musieli zająć się formalnościami związanymi z pogrzebem, lecz jeszcze nie teraz. A potem zaczną przypominać sobie na pozór mało znaczące epizody z życia matki i roztrząsać je ze smętną czułością, lecz na to również było za wcześnie. Na razie każde było samo ze swoim bólem. Niewiele mogli ulżyć sobie nawzajem bliskością duchową czy fizyczną. Dlatego Alayah wysunęła się z jego objęć, oparła łokcie o zimny blat stołu i znów zapatrzyła się w białą twarz Frances.
− Czy mogłabyś... czy mogłabyś zostawić mnie z nią na chwilę samego? – odezwał się nieśmiało.
Spojrzała na niego, a potem skinęła z powagą głową. Zauważył po raz pierwszy drobne zmarszczki na jej czole, wokół oczu i na szyi. Alayah nie była już dziewczyną i powolutku zaczynała się starzeć. Za trzydzieści lat będzie wyglądać jak matka w ostatnich dniach życia. 

W tamtej nabrzmiałej od znaczeń chwili poczuł całym sobą okrutny powiew czasu bardziej niż kiedykolwiek do tej pory. Tylko jemu udało się trochę odsunąć od siebie wyrok. Nie był już jednak pewien, czy gra była warta świeczki.
− Dobrze – odezwała się. – Wrócę za pół godziny.
Stał więc w samotności i ciszy obok zwłok jednej z najdroższych mu osób, trzymając w dłoni jej bezwładne palce. Nie wstydził się własnego płaczu, który nie przynosił ulgi żyjącemu, ale należał się zmarłej. Gdyby nie mógł teraz zapłakać, po powrocie do domu od razu strzeliłby sobie 

w serce.


Zdjęcie: Pixabay


Patrzył bez końca w jej bladą twarz, na której malowała się łagodność i spokój. Jeśli cierpiała 

w chwili śmierci, dotknięcie wieczności od razu wygładziło jej rysy, nadając kobiecie wygląd anioła. Mógłby założyć się o wszystko, że jego matka ogląda już raj. Bo nawet jeśli on nie wierzył w życie pozagrobowe, to ona zawsze wierzyła bardzo głęboko. Bóg byłby ostatnią szują, gdyby nie obszedł się z nią należycie.
Po raz pierwszy towarzyszył w ostatniej wędrówce komuś tak bliskiemu. Pogrzeb ojca pamiętał jak przez mgłę. Miał wtedy sześć lat i nie zdołał wystarczająco mocno odczuć jego braku. Wiedział, że matka zajmie się nim i Allie. Zachował tylko wspomnienie ciężkiej atmosfery, przesyconej męczeństwem i świętością, którą Frances podsycała przez wszystkie kolejne lata.
Frederick Morrison nie został naprawdę złożony do grobu. Miejscem jego wiecznego spoczynku był płonący i rozpadający się kolosus, z którego zdążył przed śmiercią wyprowadzić kilkanaście osób. Jego szczątki rozpoznano po czarnym hełmie Eliminatora. Pogrzeb miał znaczenie jedynie symboliczne. Musiało istnieć miejsce, w którym rodzina będzie mogła zapalać znicze i wspominać jego bohaterstwo. Jedynym ciałem, które rzeczywiście spocznie w małżeńskim grobowcu, będzie więc ciało Frances. Aldorent nie miał wątpliwości, że tak czy owak, ci dwoje już się odnaleźli na tamtym świecie.
Pomimo przepełniającego go żalu i poczucia odpowiedzialności za jej śmierć, nie mógł cofnąć tego, co się wydarzyło. Gdyby to było możliwe, oddałby matce kilka dekad własnego życia. Miałby teraz czym ją obdarować. Nie straciłby wiele, a jeśli nawet coś by go ominęło, chętnie zrezygnowałby z tego czegoś, byleby tylko móc jeszcze raz zobaczyć jej uśmiech.
Pochylił się nad nią i złożył długi pocałunek na zimnym, białym jak alabaster czole.
− Śpij spokojnie, mateczko – szepnął. – Niech Bóg da ci wszystko, co najlepsze. Przebacz swojemu synowi, jeśli potrafisz.
Wydało mu się, że matka uśmiechnęła się leciutko. A może oszukała go delikatna zasłona łez. (...)





poniedziałek, 23 grudnia 2019


A Święta tuż tuż...


Wszystkim moim Przyjaciołom i Czytelnikom oraz tym, którzy dopiero mogą się nimi stać, życzę 
z okazji Świąt Bożego Narodzenia wiele uśmiechu, pokoju w sercu, odpoczynku od codziennych trosk, radosnych dni w gronie bliskich, smacznego karpika i pachnącej choinki, a także miłości 
i Bożego błogosławieństwa we wszystkich dobrych zamierzeniach ❤️
Z okazji Sylwestra i Nowego Roku życzę Wam wszystkim szampańskiej zabawy do białego rana 

i dużo wspaniałych planów na nadchodzące dwanaście miesięcy 🥂🎈🎉🥳

Ale przede wszystkim chciałabym życzyć wszystkiego dobrego szczególnie mi bliskim ludziom słowa 📖 Poetom i pisarzom życzę mnóstwa natchnienia oraz czasu na przelewanie swoich znakomitych pomysłów na papier, czytelnikom całej masy książkowych wzruszeń, bibliotekarzom tłumu czytelników w drzwiach, 
polonistom wielu utalentowanych i rozmiłowanych w literaturze uczniów, a wydawcom samych książkowych bestsellerów ☺️

Niech Dzieciątko Jezus ma Was wszystkich w swojej opiece ❤️


Szopka na Placu Chopina w Puławach




sobota, 21 grudnia 2019


Świąteczna promocja na e-booki


A teraz ta obiecana niespodzianka 😊

Z okazji świąt Bożego Narodzenia postanowiłam zabawić się w świętego Mikołaja i ogłosić specjalną promocję na wszystkie moje książki.
Od dziś aż do Nowego Roku wszystkie cztery publikacje - a więc 
Zegar melodiiVaira
Wieża Zapomnienia i inne opowiadania oraz Córka słońca. Zderzenie światów - są dostępne dla wszystkich zainteresowanych nimi czytelników całkowicie za darmo, oczywiście w postaci 
e-booka.



Zdjęcie: Pixabay



Ponieważ nie mam już własnej grupy na Facebooku, gdzie mogłabym je wstawić, proszę 

o zgłaszanie się do mnie po wybraną książkę/książki na podany na tej stronie adres e-mail.

To z którymi książkami macie ochotę spędzić tegoroczne święta i noworoczny czas?
😋







Recenzja książki na stronie Strefy Booki


Zapraszam Was gorąco na kolejną znakomitą recenzję Córki słońca. Zderzenia światów, autorstwa Katarzyny Wąsowicz, której z całego serca dziękuję za przygotowanie tego tekstu, 
a także za życzliwość i zainteresowanie powieścią 💗

Znajdziecie recenzję tutaj. Życzę dużo przyjemności z czytania, koniecznie z filiżanką parującej kawy lub herbaty, niezastąpioną w ten grudniowy czas 😋






Być może jutro będzie czekać na Was niespodzianka, warto więc wkrótce wrócić na tę stronę 😊




niedziela, 24 listopada 2019


Pierwszy fragment Córki słońca. Prawa miłości


Czas na pierwszą zajawkę drugiego tomu Córki słońca, który będzie nosił tytuł Prawo miłości.
Czy ktoś z Was już na niego czeka?

Będzie mały spoiler: Derra oczywiście nie umrze 😊 Nie uśmierciłabym przecież tak szybko głównej bohaterki tej powieści. W jaki sposób zdoła się uratować...? No niestety, ale będziecie musieli jeszcze trochę poczekać na zaspokojenie ciekawości w tej kwestii. A na razie publikuję 
na zaostrzenie apetytów fragment ostatniego rozdziału tej książki, żebyście wiedzieli, czego macie się już wkrótce spodziewać. Jest to jeden z jej najwspanialszych, najjaśniejszych momentów, jeden z moich ulubionych, prawdziwy promyk szczęścia w życiu Derry, które nie szczędziło dziewczynie straszliwych ciosów. A może to jedynie cisza przed kolejną burzą...?

Zdaję sobie sprawę, że ta książka może się okazać ze względów ideologicznych nie do zaakceptowania dla niektórych odbiorców. Lecz nie każdy musi ją pokochać, a parę osób pewnie ją wręcz znienawidzi. Córka słońca to powieść dla czytelników o otwartych umysłach, gotowych do wkroczenia w świat Kiramu bez uprzedzeń, bez dopasowywania tego świata na siłę do naszych wzorców. Osoby o sztywnych poglądach niech się nie zmuszają do jej lektury.



ROZDZIAŁ XXV - WSZYSTKIE KOLORY NIEBA (fragment)


(...) Przez kilka chwil leżały obok siebie w milczeniu, ciesząc się spokojem uroczyska, pieszczotą słońca na policzkach i miarowym szumem morza. Lorana zamknęła oczy i zacisnęła mocno powieki, by odciąć się na chwilę od wszelkich bodźców wzrokowych. Chcę wiedzieć, jak to jest być tobą, Derro, pomyślała. Gdybym mogła ulżyć ci w niesieniu twojego ciężaru, byłabym najszczęśliwszym człowiekiem w Kiramie.
Entorianka czuła jeszcze na wargach smak wspaniałego pocałunku. A jednak ocean nie dawał spokoju, głośno ją do siebie przywołując. Bardzo żałowała, że nie może mu się teraz poddać.
- Kiedy mieszkałam w Derbachii – zaczęła mówić – jeździłam latem do Detroit, szłam na plażę, znajdowałam odosobnione miejsce, rozbierałam się i pływałam w morzu. Ale to było, zanim...
Lorana gwałtownie nakryła jej usta dłonią i wyszeptała z przejęciem:
- Nie kończ. Już wszystko wiem.
Derra wyswobodziła się z tego uścisku i kontynuowała:
- Chciałabym znów to zrobić, ale nie mam odwagi. Przecież nie wiedziałabym nawet, czy płynę 

w kierunku brzegu, czy się od niego oddalam.
- Możesz teraz popływać, jeśli chcesz. Będę przy tobie i nie pozwolę ci utonąć. Przy mnie jesteś całkowicie bezpieczna.
- Więc chodźmy. Proszę, chodźmy już!
Ciesząc się jak dziecko, wstawała pospiesznie i ciągnęła Loranę w kierunku, z którego dobiegała wieczna pieśń. Pamiętała, by wziąć ją za lewą rękę. Nie wypytywała, co stało się malarce w prawą, ponieważ Lorana najwyraźniej nie chciała o tym mówić. Postanowiła dołożyć wszelkich starań, by nie sprawiać przyjaciółce dodatkowego cierpienia.
Quatessinka rozejrzała się jeszcze raz, czy nikt nie nadchodzi. Pospiesznie zdejmowały ubranie. Złożyły je na piasku, niedaleko od linii wody. Zupełnie nagie weszły w fale, wciąż trzymając się 

za ręce. Wreszcie było tak, jak na obrazach Lorany: dwie boginie miłości wynurzające się 
z morskiej piany. Woda była dość zimna, ale starały się nie zwracać uwagi na tę niedogodność.



Zdjęcie: Pixabay (aknafi)


Ramiona przypomniały sobie wyuczone w dzieciństwie ruchy. Odchudzone, ale wciąż gibkie i silne ciało pokonywało radośnie opór słonych fal. Derra odpłynęła spory kawałek, a potem zawróciła, mając nadzieję, że płynie do brzegu. A gdyby nawet tak nie było, wciąż mogła polegać na samym morzu, wypychającym ją w kierunku plaży, oraz na troskliwej opiece Lorany. Chciało jej się krzyczeć z rozpierającego szczęścia. Pływała, naprawdę pływała! Życie znów nabrało smaku 

i głębokiego sensu. Ta jedna krótka chwila doskonałego szczęścia z nawiązką wyrównywała długie zimowe miesiące cierpienia.
Położyła się leniwie na plecach, rozłożyła szeroko ramiona, rozluźniła mięśnie nóg. Czuła silne dłonie przyjaciółki podtrzymujące jej kark i biodra, lecz przypuszczała, że woda sama z siebie utrzymałaby ją na powierzchni. Znów pomyślała przelotnie o kilku pierwszych dniach po oślepieniu, gdy bardzo mocno pragnęła śmierci. A przecież gdyby tamto marzenie się spełniło, 

nie przeżyłaby teraz tak cudownej chwili.
Aż krzyknęła z wrażenia, tak niesamowicie jasny i oślepiający był tym razem blask, który wypełnił jej głowę. A potem „zobaczyła” z góry całą okolicę. Jak mewa szybowała ponad roziskrzoną słonecznymi brylantami taflą morza, mrużyła wewnętrzne oko od patrzenia na lśniący z całych sił biały, czysty piasek, oglądała z lotu ptaka spokojny, sosnowy las i zaczynające się tuż za nim miasto. Woda w oceanie była tak bardzo przejrzysta, że dostrzegała nawet prześlizgujące się pod jej powierzchnią smukłe, srebrne grzbiety ryb oraz unoszone prądami galaretowate meduzy. Widziała także własne ciało leżące na falach. Bardzo podobało się ono Entoriance, bo było kobiece, a jednocześnie silne, o idealnych liniach. Jednego tylko nie udało jej się zobaczyć, choć bardzo się starała. Lorana, a w szczególności jej twarz, była dla niezwykłego wzroku Derry rozmazaną plamą.
Jeszcze nigdy dotąd nie udało się Derze utrzymać widzenia tak długo. Wszędzie była ta niesamowita, prawie nieznośna jasność. To już nie było szczęście, ale najprawdziwsza ekstaza.
- Lorano, życie jest cudem – odezwała się.
- Wiem, moja mała.
- Bądź przy mnie zawsze.
- Będę.
Te kilka prostych słów zastąpiło wszelkie ceremonie. Przysięgły sobie wierność w obliczu słońca 

i nieba, oceanu i lasu. Tej przysięgi nie odbierali ludzie, ale Wielki Duch i natura.
Czego więcej mogły potrzebować? (...)






Recenzja Córki słońca. Zderzenia światów autorstwa Olimpii


Pojawiła się już pierwsza recenzja powieści, autorstwa Anny Dzięgielewskiej (Olimpii), która jest dostępna zarówno na jej stronie tutaj, jak również na fanpage'u na Fb tutaj






Jeszcze raz najserdeczniej dziękuję Pani Annie za życzliwość oraz zainteresowanie moją książką, 
i oczywiście zachęcam do zapoznania się z recenzją oraz samą Córką słońca
Warto również wspomóc blogerkę paroma polubieniami 😊





sobota, 2 listopada 2019


Podsumowanie rozdania i kolejny patronat


Rozdanie e-booka Córki słońca. Zderzenia światów zakończyło się dopiero wraz z początkiem nowego miesiąca, ze względu na opóźnienie w publikacji ogłoszenia na jednej z grup czytelniczych na Facebooku. W sumie książkę otrzymały 44 osoby, w tym 31 osób podało hasło. Pozostali czytelnicy otrzymali e-booka w podzięce za dotychczasowe zasługi dla Wydawnictwa Inspiracje.

Serdecznie dziękuję wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom, którzy sięgnęli po moją powieść 💗 Mam nadzieję, że żadne z Was nie będzie nią rozczarowane i że przeczytacie z równym entuzjazmem dwa kolejne tomy.

Rozdanie wprawdzie już się zakończyło, książka jest jednak nadal dostępna w formie e-booka w cenie 10 zł bezpośrednio w Wydawnictwie Inspiracje, a także w księgarniach internetowych RW2010 oraz ebookpoint.pl
Nieśmiało zachęcam do jej zakupienia i lektury 😊


A tutaj jest całość okładki książki:





Pochwalę się także kolejnym patronatem medialnym. Tym razem Córka słońca została wzięta pod skrzydła przez Katarzynę Wąsowicz, prowadzącą bloga książkowego o nazwie 
Strefa Booki oraz fanpage'a na Facebooku o tej samej nazwie. Bardzo serdecznie dziękuję 
pani Katarzynie za życzliwość i wsparcie, oraz oczywiście zachęcam do polubienia 
jej strony na Fb 😊 
Wkrótce na blogu pojawi się recenzja książki, która zostanie zamieszczona także tutaj.

Tradycyjnie już zapraszam do śledzenia nowości w wydawnictwie. A dzieje się w nim, 
dzieje sporo... I wciąż będzie się działo...






środa, 23 października 2019


E-book gotowy, druku nie będzie 😕


Przed dwoma miesiącami zapowiedziałam, że wszystkie tomy „Córki słońca” ukażą się zarówno 
w formie e-booka, jak i książki drukowanej. Jednak ponieważ zainteresowanie książką w fizycznej postaci wyraziło jedynie siedem osób, zdecydowałam, że druku niestety nie będzie 😕
Wszystkie osoby, które zamówiły do tej pory egzemplarz drukowany, otrzymały już darmowego e-booka jako skromną rekompensatę. Jestem ogromnie wdzięczna Wam wszystkim za gotowość do zakupu „Córki słońca” 😙
Co więcej, postanowiłam ogłosić specjalną promocję z okazji premiery książki. Każda osoba, która zgłosi się w przeciągu tego tygodnia do niedzieli 27 października włącznie i poda hasło ENTORIA, również otrzyma darmowy e-book. Zróbmy Derze Amno tę przyjemność 😉
Po tym czasie e-book będzie już dostępny w regularnej cenie 10 zł.

Zdaję sobie sprawę, że niektóre osoby bardzo nie lubią czytania takiej ilości tekstu z ekranu. 

W takim wypadku doradzam wydruk, koszt powinien być zbliżony do ceny gotowej książki. Mapę Kiramu warto drukować co najmniej w formacie A4, bo inaczej będzie nieczytelna.

Jest na pewno jeden plus braku druku - ponieważ ominie mnie ogromna ilość pracy, szybciej doczekacie się na dwa kolejne tomy tej powieści, także w formie e-booka 😉


W Wydawnictwie Inspiracje następują kolejne zmiany. Zdecydowałam się zaprzestać uporczywego marketingu bezpośredniego, zarówno online, jak i w „realu”. Nie przynosi on oczekiwanych rezultatów i podobno bardziej odstrasza niż zachęca do sięgnięcia po moją twórczość. Wszystko zostało postawione na głowie, bo przecież czytelnik powinien poszukiwać książki, tymczasem to książka „chodzi” za czytelnikiem i wciska mu się na wszelkie sposoby. Książka ma sprzedawać SIĘ, a nie być nachalnie sprzedawana. Oczywiście nie zrezygnuję całkiem z promocji, lecz będzie ona przeznaczona dla większej liczby potencjalnych czytelników, 
np. poprzez tradycyjne media, grupy na Facebooku czy blogi, a nie kierowana jako oferta handlowa do konkretnych osób.
Kiedy okazało się, że ponad 90% dochodu uzyskuję ze sprzedaży bezpośredniej w terenie, zwanej przez wielu akwizycją lub „chodzeniem z czymś”, zrozumiałam, że takie wydawanie książek pozbawione jest sensu i że powinnam przynajmniej na pewien czas zrezygnować z druku. Chciałabym jednak uspokoić współpracujących ze mną autorów, których książki zostaną wydane w zwykły sposób, czyli zgodnie z umową na papierze.

Oczywiście Projekt Inspiracje nie zostaje definitywnie zamknięty, jedynie okrojony. Książki 
i e-booki nadal będą się ukazywać, lecz ogólnie na to patrząc, traci on swój komercyjny charakter. Być może używane przeze mnie narzędzia były nieadekwatne w stosunku do postawionych celów, bo na przykład Facebook niezbyt nadaje się do prowadzenia działalności literackiej, wydawniczej i publicystycznej – przynajmniej w wydaniu komercyjnym – a ten blog nie jest tłumnie odwiedzany. A może zadecydowała niechęć i brak zaufania do self-publishingu, skoro w księgarniach można kupić tak wiele książek pochodzących od uznanych wydawców. 
Ilość informacji jest wystarczająca, nawet osoby nie korzystające z Facebooka mają przecież dostęp do tej strony, gdzie piszę o wszelkich nowościach. Czytelnicy, którzy kupili którąś 
z książek, mogą bez trudu dotrzeć do pozostałych. Jeśli nie szukają informacji, nie zamawiają kolejnych książek, oznacza to, że oferta nie jest szczególnie atrakcyjna, a zakup nastąpił głównie z grzeczności.


W tym miejscu chciałabym serdecznie podziękować dwóm blogerkom i recenzentkom, które objęły patronat nad książką – Annie-Olimpii ze strony OliWolumin.pl (obecnej na Facebooku pod tą samą nazwą) oraz Annie Sikorskiej zarządzającej górowianką - stroną na Fb. Zachęcam 
do odwiedzenia i polubienia obu stron.
Tutaj możecie zobaczyć prezentację książki na wspomnianej przed chwilą stronie. Jeszcze raz dziękuję Olimpii za tak ogromnie wiele życzliwości 😊

Gdyby ktoś jeszcze był zainteresowany patronatem i zrecenzowaniem książki, proszę o kontakt. Pozostało wystarczająco dużo miejsca na tyle okładki 😊




środa, 16 października 2019


„Córka słońca. Zderzenie światów” - fragmenty


Zachęcam do zapoznania się z kolejnymi trzema fragmentami publikacji.
Jest to drugie i ostatnie darmowe udostępnienie (cztery pierwsze rozdziały można pobrać 
w postaci pliku PDF z grupy na Facebooku), a całość będzie można zakupić już wkrótce w postaci e-booka w cenie 10 zł lub książki tradycyjnej w cenie 25 zł. Cena ulega zwiększeniu w przypadku wysyłki za granicę. 

Aktualnie trwa zbieranie zamówień na pierwszy nakład w wysokości 50-60 egzemplarzy, do tej pory zainteresowanie zakupem wyraziło siedem osób. Zachęcam do lektury poniższych fragmentów oraz jak najszerszego sięgania po kompletną publikację 😃




ROZDZIAŁ VIII - PIERWSZA UCIECZKA


(...) Aldorent Morrison wysiadł z pociągu, mrużąc oczy przed ostrym blaskiem słońca. We wrześniu wisiało ono na tej szerokości geograficznej nisko nad horyzontem, lecz wciąż miało moc oślepiania. Ubrany był po cywilnemu, w ciemny, gładki golf, jasne spodnie i kurtkę z tworzywa imitującego skórę. Ta podróż miała charakter całkowicie prywatny. Skorzystał z wolnego dnia, by pozbyć się przynajmniej części wyrzutów sumienia.
Opuścił zalany słońcem, prawie pusty dworzec i ruszył w miasto. Nie była to jego pierwsza wizyta w Buffalo, stolicy Kenlacji, pomimo to nie orientował się dobrze w rozkładzie ulic. By nie błądzić, kupił w pierwszej napotkanej księgarni plan miasta.
Architektura Buffalo wciąż zachwycała go wyrafinowanym, subtelnym, północnym pięknem. Fasady kamienic pyszniły się olśniewająco czystą bielą i innymi jasnymi, delikatnymi barwami. Budynki ozdobione były licznymi gipsowymi płaskorzeźbami. Przedstawiały one motywy roślinne i baśniowe, a więc trójgłowe psy, ziejące ogniem smocze paszcze, oblicza olbrzymów i karłów, stworzenia z głową niedźwiedzia i orlimi skrzydłami, zwane przez Nordlingów gryfami, i wiele innych. Wszystko, co pretendowało do bycia prawdziwie kenlackim, musiało być smukłe, strzeliste, wysokie, wysublimowane i lekkie, stworzone jakby z oddechu wiatru. Ten kraj nie znał ciężkich, półokrągłych kopuł ani płaskich dachów. Za to wszędzie, jak grzyby po deszczu, wyrastały ostre iglice wieżyczek, niektóre zwieńczone pociągniętymi złotą farbą koronami, błyszczącymi dumnie w pełnym blasku dnia.
Kenlacja parła ku niebu, ku gwiazdom i słońcu. Jej kultura otwierała się na to, co nieskończone i wieczne, lecz jednocześnie kraj ten rozwinął myśl techniczną i naukową, stając się najpotężniejszym państwem wschodniej części ziem należących do Nordlingów. Cztery mniejsze, sąsiednie kraje o charakterze rolniczo-łowieckim, czyli Entoria, Miridia, Drenada i Skenia, nie mogły się poszczycić równie zaawansowanym przemysłem ani nauką. Dlatego uznawały bez szemrania zwierzchnictwo Kenlacji i pozwalały, by kenlacki gubernator reprezentował ich interesy na arenie Imperium.
Po wybrukowanych drobną kostką szerokich ulicach przetaczała się raz za razem bryczka lub należąca do zamożnych ludzi kareta, ciągnięta przez dwa piękne, lśniące konie, z barwnymi wstążkami wplecionymi w grzywy. Rowerzyści przemykali chyłkiem tuż przy krawędziach drogi. W dzielnicy handlowej rozłożyły się na chodnikach bogate stragany z aksamitnymi zasłonami, gdzie rzemieślnicy i kupcy sprzedawali wyroby swych rąk lub miejscowych manufaktur. Towarami z południa, przede wszystkim egzotycznymi owocami i przyprawami, handlowano w mieszczących się na parterach kamienic ekskluzywnych sklepach.
Aldorent nie zamierzał niczego kupować. Ominął również drogie jak na kieszenie miejscowych restauracje na rynku, gdzie zwykle jadał w Buffalo. Zatrzymał się na chwilę przy zespole fontann z jasnego marmuru. To dzieło sztuki architektonicznej przyciągało dzień po dniu zachwycone spojrzenia zarówno turystów, jak i samych mieszkańców stolicy. Strumienie wody tryskały z paszcz delfinów, smoków i morskich węży, a grupa kamiennych nagich cherubinków, zarówno chłopców, jak i dziewczynek, otaczała stworzenia wesołym korowodem, trzymając się za ręce.
Mężczyzna przysiadł na niskim murku fontanny, dotknął lekko prawą dłonią przejrzystej tafli wody. Tryskające strugi rozpraszały się w powietrzu delikatną mgiełką, w której rozszczepiało się jak w pryzmacie słoneczne światło. Siedział tak przez kilka minut, rozkoszując się spokojem i pięknem, które łagodziło ból serca. Wreszcie wstał i ruszył w kierunku kompleksu Akademii Buffalijskiej.
Również budynki uczelni wzniesiono w strzelistym kenlackim stylu, którego nie można było pomylić z żadnym innym. Przeszedł pod wysokim łukiem bramy i zagadnął we Wspólnej Mowie pierwszą z napotkanych dziewcząt o siedzibę administracji szkoły. Wyciągnęła dłoń, wskazała mu niski, długi budynek, skryty częściowo za lewym skrzydłem głównego gmachu. Podziękował i podążył we wskazanym kierunku. Mijał grupki śmiejących się i gawędzących w kilku północnych językach studentów, dźwigających naręcza książek, sztalugi i przybory malarskie. Najwidoczniej adepci sztuki skończyli tego dnia zajęcia. Na widok kilkorga Entorian serce zabiło mu mocniej, lecz nie przypuszczał, by jedna z tych dziewcząt była tą, której poszukiwał.
Derra opowiedziała mu podczas tamtych wspólnie spędzonych dni o swojej siostrze Emanie, marzącej o studiowaniu w Akademii Buffalijskiej. Miał nadzieję, że znajdzie tutaj starszą z sióstr Amno. Co chciał uzyskać przez to spotkanie? Czy mógł spodziewać się, że Emana zrozumie kierujące nim pobudki, że wybaczy mu krzywdę, którą wyrządził jednej z najbliższych jej osób, może rzuci mu się w objęcia? Śmieszne. Nie powinien w ogóle przyjeżdżać do Buffalo. Nie powinien mieszać się ponownie w życie tej rodziny. A jednak tu był i przemierzał szybkim, sprężystym krokiem aleje zielonego jeszcze o tej porze roku ogrodu uczelni.
Życie kiramskich uczelni wyższych toczyło się – przynajmniej oficjalnie – tylko i wyłącznie we Wspólnej Mowie. Imperium chciało w ten sposób wykluczyć dyskryminację obcokrajowców oraz utrwalić w głowach studiujących znajomość tego języka. Nie miał więc problemu z odczytaniem tabliczek na drzwiach i znalezieniem pomieszczenia, w którym mieścił się Dział Personalny.
Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Za oddzielającą interesantów od reszty pokoju ladą, pomiędzy regałami z półkami zawalonymi gęsto papierowymi teczkami oraz szafami, wypełnionymi identycznymi szufladami, kręciło się kilkoro młodych ludzi. Studenci w Kiramie odpracowywali dyżury w uczelnianej administracji, stołówce i służbach porządkowych, odciążając budżet uczelni poprzez zmniejszenie liczby etatowych pracowników oraz ucząc się prac dorosłych.
Za biurkiem siedziała młoda Kenlacjanka ze splecionymi w warkocz jasnymi włosami i wypełniała jakieś dokumenty. Spojrzała przelotnie na Aldorenta, odpowiadając na jego pozdrowienie, i znów zajęła się swoją pracą. Mężczyzna podszedł do stołu, oparł się lekko łokciami o jego krawędź i zaczął:
− Szukam pewnej Entorianki, która tutaj studiuje. Nazywa się Emana Amno. O ile wiem, powinna teraz zaczynać drugi rok quatessinistyki.
Dziewczyna odłożyła papiery, ponownie podniosła wzrok, popatrzyła na niego badawczo i spytała:
− Jest pan Sangacjaninem, prawda?
− Tak – odparł, czując zmieszanie i niepewność.
W Kiramie nie było od wieków konfliktów na tle narodowościowym, a jednak wiedział dobrze, że Sangacjanie nigdzie nie są szczególnie lubiani. Przyczyną tego było ich wrodzone poczucie wyższości, a zarazem lęk przed resztą kontynentu, którego nie umieli, a może nawet nie chcieli maskować.
− Tak, ale... muszę spotkać się z tą osobą. To dla mnie bardzo ważne. Proszę mi powiedzieć, czy ona tu studiuje i gdzie mogę ją znaleźć.
− Chwileczkę – młoda kobieta wstała i podeszła do jednej z szaf z rzędami szuflad. – Proszę powtórzyć nazwisko.
Zrobił to. Przez kilka minut grzebała w ułożonych ciasno szarych papierowych kopertach, lecz nie znalazła tego, czego szukała. Zmarszczyła równe brwi i zastygła na chwilę w bezruchu, jakby usiłowała znaleźć rozwiązanie zagadki lub wydobywała coś z zakamarków pamięci. Wreszcie jej twarz wygładziła się w wyrazie zadowolenia. Dziewczyna podeszła do sąsiedniej szafy, przyklękła na jedno kolano i znów przerzucała zawartość szuflad.
Wstała z wyrazem triumfu na jasnym obliczu i podeszła do lady, trzymając w dłoni kopertę. Z uśmiechem pomachała mu swoim znaleziskiem przed nosem. Wyjęła kilka zapisanych na przemian maszynowym i drobnym odręcznym pismem kartek. Zaczęła czytać, poruszając lekko wargami. Aldorent robił wszystko, by powstrzymać nerwowe przestępowanie z nogi na nogę. Nie wypadało mu okazywać niecierpliwości.
− Mam pańską Entoriankę – powiedziała. – Emana Amno, córka Arminy Amno i Dele-kana Sorana, zamieszkała we wsi Sokół, w okręgu Vilje. To ona?
Pokiwał energicznie głową na znak potwierdzenia, wydając przy tym westchnienie ulgi.
− Rzeczywiście jest na quatessinistyce. Nie na drugim roku, ale dopiero na pierwszym. Dlatego miałam trudności z odnalezieniem jej akt.
− Myślałem... byłem przekonany, że jest na drugim roku.
− Nie, proszę pana. Biorąc pod uwagę rocznik, powinna być na drugim, ale tak nie jest. Emana Amno dopiero zaczęła studia.
− Gdzie ją znajdę?
− Proszę zaczekać, muszę spojrzeć na plan zajęć.
Podeszła do ściany, przez kilka chwil wpatrywała się w zadrukowaną drobnym maczkiem białą kartkę dużego formatu, przypiętą szpilkami do tablicy ogłoszeń. W końcu powiedziała:
− Jej grupa ma teraz ćwiczenia z fonetyki w sali trzysta osiem. To jest na trzecim piętrze w prawym skrzydle. Ale nie musi pan tam wchodzić. Za niecałe dwadzieścia minut będzie przerwa. Zwykle wychodzimy wtedy na zewnątrz, jeśli dzień jest pogodny, żeby pospacerować po parku. Proszę na nią zaczekać przy wyjściu z budynku, nie głównym, ale tym w prawej części kompleksu. Tam, gdzie rosną dwa takie rozłożyste krzewy dzikiej róży. Jeśli będzie wychodzić, to właśnie tamtędy.
− Dziękuję bardzo za pomoc i życzę miłego dnia.
− Nawzajem.
Wyszedł z budynku administracji, przeszedł we wskazane miejsce. Nie zważając na to, że może ubrudzić jasne spodnie, przysiadł na drugim stopniu kamiennych schodów. Lewe skrzydło dużych, drewnianych drzwi było lekko uchylone, lecz nikt nie wchodził do środka ani stamtąd nie wychodził. Przez jakiś czas było zupełnie cicho, a potem zza rogu wyłoniło się niespodziewanie dwóch młodych mężczyzn, wysokich i szczupłych, o ostrych rysach twarzy. Wiedli jakąś ożywioną dysputę po kenlacku. Minęli Aldorenta, nie zwracając na niego większej uwagi i nie przerywając sporu. Pomagali sobie czasami zamaszystymi gestami rąk, jakby kończyli rozpoczętą w sali wykładowej dyskusję.
Przypomniał sobie, że zajęcia dydaktyczne na uczelniach kiramskich zorganizowane są w półtoragodzinne bloki, przedzielone trwającymi pół godziny przerwami. Będzie miał więc dość czasu na rozmowę z siostrą Derry. O ile ona zechce rozmawiać z nim tak długo. O ile w ogóle zechce z nim rozmawiać.
Próbował przywołać w pamięci obraz Emany Amno. Widział ją tylko dwa razy, jako piętnastoletnią dziewczynkę pod górą Strandveinen, a potem jeszcze raz, przed rokiem i trzema miesiącami, gdy wraz z Blackiem porywali Derrę. Oba spotkania były bardzo krótkie. Na szczęście studiujący w Buffalo Entorianie stanowili zdecydowaną mniejszość, na dodatek wyraźnie różnili się od krajowców charakterystycznymi rudymi, mocno skręconymi włosami. Ile Entorianek przejdzie za parę minut przez te drzwi? Co najwyżej trzy, cztery? A jeśli jej nie rozpozna? Lekkie podenerwowanie nie opuszczało go ani na chwilę, powodując ucisk w żołądku. Zdarzało mu się zachowywać chłodniejszy umysł przed najtrudniejszymi zbrojnymi akcjami, w których mógł stracić życie. Pomimo to wiedział, że musi z nią porozmawiać, i był zdecydowany to zrobić.
Wreszcie dwudziesto-, może dwudziestopięcioosobowa grupa studentów zaczęła opuszczać gmach, przerywając ciszę świeżością młodych głosów. Aldorent wstał, odsunął się dyskretnie na bok i przyglądał z napięciem schodzącym po kamiennych stopniach młodym ludziom, wypatrując dziewczyny, która mogłaby być Emaną. Tym razem szczęście dopisało mu. W grupie było aż czworo Entorian, ale tylko jedno z nich było kobietą.
Patrzył na samotnie idącą dziewczynę w długiej do kostek spódnicy z ciemnej wełny i białym swetrze z gęstym wzorem, z przewieszoną przez ramię czarną skórzaną torbą. Entorianka była wysoka, miała prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, lecz jednocześnie szczuplejsza niż zwykle bywają kobiety tej narodowości. Ta wysmuklona sylwetka, w połączeniu z bladą twarzą o ostrych rysach i zaciśniętych wargach oraz z malującym się na tym obliczu odległym echem cierpienia, nie wydawała się naturalna, jakby przyczyną tej chudości było jakaś rozpacz, drążąca serce dziewczyny. Sięgające bioder włosy splotła w warkocz, który niosła przewieszony przez lewe ramię. Szła w stronę parku wyprostowana i pogrążona we własnych myślach, nie patrząc na nikogo i nie rozglądając się na boki. Być może nie zdążyła jeszcze znaleźć w nowym otoczeniu przyjaciół.
Obliczył prędko w myślach jej wiek. Ponieważ urodziła się w zimie, pod koniec sangackiego roku, musiała mieć teraz prawie dziewiętnaście lat. Nie była już dzieckiem i nie miał prawa zwracać się do tej obcej przecież kobiety z pominięciem grzecznościowego tytułu. Ilka Emana, tylko tak wolno mu ją nazywać. Dodając do tego sprawę, o której chciał z nią mówić, powinien jak najprędzej schować do kieszeni swoją sangacką i zawodową dumę. Będzie tak delikatny i uprzejmy, jak tylko zdoła.
Przezwyciężając wreszcie nieśmiałość, podszedł do niej i zagadnął:
− Pani Emana Amno, prawda?
Zatrzymała się, spojrzała na niego zielonymi oczami.
− Tak – odparła, nie kryjąc zaskoczenia. – Kim pan jest?
Zawahał się przez chwilę. Nie chciał zdradzać jej swojego nazwiska, to mogło być niebezpieczne. A jednak był jej winien przynajmniej tyle.
− Nazywam się Aldorent Morrison i jestem funkcjonariuszem Zbrojnych Sił Sangacji.
− Czy spotkaliśmy się wcześniej?
− Tak, pani Emano. Nawet dwukrotnie. Niestety, zdarzyło się to w okolicznościach... niezbyt przyjemnych. To ja jestem tym człowiekiem, który miał ukarać panią za śmierć Andrew Thomasa. To ja jestem jednym z dwóch mężczyzn, których widziała pani ubiegłego lata nad rzeką. To ja... – wciągnął gwałtownie powietrze i dokończył trochę ciszej:
− To ja zabrałem Derrę do Sangacji.
Wyraz jej twarzy zmieniał się prędko od zdumienia do wściekłości. Przez chwilę milczała, zbierając myśli i wpatrując się nieprzytomnym wzrokiem w jego twarz. Wreszcie wybuchła:
− Jak pan śmie!? Jak pan śmie tutaj przyjeżdżać i rozmawiać ze mną!? Czy jesz- cze nie dość panu wyrządzonych nam krzywd? Czego pan ode mnie chce?
Zielone oczy sypały iskrami, głos wibrował bólem i złością. Kilkoro studentów, zaalarmowanych jej krzykiem, rzuciło na nich zaciekawione spojrzenia.
Aldorent starał się je ignorować.
− Niech się pan wynosi i nigdy więcej nie pokazuje mi się na oczy!
− Proszę mnie wysłuchać. Nie jestem pani wrogiem...
− Jest pan! I zawsze pan będzie! Pan i cały pana kraj!
Nagle podeszła bliżej, niemal otarła się o niego. Czuł na policzku jej przyspieszony z emocji oddech, widział duże, piękne oczy i jasne oblicze wykrzywione w grymasie nienawiści.
− Gdzie ona jest? – szepnęła. – Proszę mi powiedzieć, gdzie ona jest?
− Przejdziemy się? Wolałbym, abyśmy porozmawiali na osobności.
− Nie wiem, jakie złe zamiary ma pan względem mojej osoby, ale radzę panu nie próbować żadnych sztuczek.
− Nie mam żadnych złych zamiarów. Przysięgam.
Próbował udobruchać ją łagodnością głosu, lecz nie był pewien, czy mu się to udało. Wciąż pochmurna jak zimowe niebo, ruszyła w głąb parku, pozornie nie zwracając na niego uwagi. Szedł dwa kroki za nią, nie śmiejąc zrównać się z dziewczyną. Podziwiał przy tym jej dumny, sprężysty krok.
− Gdzie ona jest? – powtórzyła.
− W Derbachii. Pani siostra jest zdrowa i bezpieczna. Ma dom i rodzinę, która troszczy się o nią. Chodzi do dobrej szkoły. Nie grozi jej nic złego. Czuwają nad nią ludzie, którzy nie skrzywdzą jej i nie pozwolą skrzywdzić.
Tego ostatniego nie był do końca pewien, ale bardzo chciał dodać otuchy tej wysokiej dziewczynie. Po całym bólu i niepokoju, jaki musiała wycierpieć, miała prawo usłyszeć takie słowa.
− Dlaczego nie pozwalacie jej wrócić do domu? – znów krzyknęła, przystając raptownie. – Do czego jej potrzebujecie? Jej miejsce jest w Sokole, nie w Derbachii!
− Wiem, pani Emano. Proszę mnie uważnie posłuchać. Nie mogę powiedzieć pani niczego więcej, bo to zbyt niebezpieczne. I tak dużo ryzykuję, przyjeżdżając tutaj. W tę sprawę zamieszana jest bardzo groźna i bezwzględna siła. Taka, która nie cofnie się przed żadną zbrodnią, byleby tylko urzeczywistnić swe plany i udowodnić całemu światu, że nikt i nic nie jest w stanie jej powstrzymać. Nie możemy otwarcie stawić jej czoła. Proszę nie przyjeżdżać do Derbachii i nie szukać siostry. Proszę nie mówić o naszym spotkaniu rodzicom. Niech pani nie robi niczego. Najlepiej niech pani zapomni jak najszybciej o tej rozmowie.
− Po co pan w takim razie w ogóle zawraca mi głowę?
− Może chciałem, żeby spała pani spokojnie. A może robię to dla siebie. Może chcę oszukać i uśpić własne sumienie.
Patrzyła na niego uważnie, z napięciem i zaciekawieniem, ale już bez złości. Nie rozumiała jego słów. Ten człowiek stanowił dla niej niepojętą zagadkę.
− Proszę mi to wyjaśnić – zażądała.
− Nie umiem wam pomóc, chociaż bardzo chciałbym. Brakuje mi odwagi. Proszę, pani Emano, niech mi pani uwierzy. Wiem, że to bardzo trudne, ale proszę spróbować mi zaufać. Nie chcę narażać pani na niebezpieczeństwo, dlatego nie powiem pani, gdzie jest Derra. Nie zaryzykuję w tej rozgrywce niczyją głową. Wiem, że jest pani rozsądną dziewczyną. Proszę żyć swoim życiem. To najlepsze, co może pani w tej sytuacji zrobić.
− Przez pana straciłam cały rok – syknęła. – Zostałam w domu, żeby pomagać rodzicom i pocieszać ich w cierpieniu. Stracili jedną córkę, próbowałam więc wystarczać im za nas obie. Ale ja nie jestem Derrą i nie mogę jej zastąpić. Żaden człowiek nie może zastąpić innego. Czy wyobraża pan sobie, przez co przeszliśmy? Rodzice, ja i Kan-tan? Takie małe dzieci rozumieją więcej, niż nam się zdaje.
− Bardzo proszę mi obiecać, że nie powie pani rodzicom o tej rozmowie.
− A jeśli istnieje sposób na pokonanie tej siły?
− Nie istnieje. Gdyby było inaczej, już dawno przywiózłbym Derrę do domu.
Skinęła głową z namysłem i powagą. Już nie była wściekła, raczej smutna.
− Dobrze. Niech będzie tak, jak pan chce. Nie powiem nikomu o naszym spotkaniu. Ale proszę, niech mi pan przysięgnie na Wielkiego Ducha, że Derra jest bezpieczna.
− Przysięgam na Wielkiego Ducha, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo.
− Wierzę panu. I... dziękuję.
− To ja dziękuję.
Stali tak jeszcze przez parę chwil w milczeniu pod błękitną kopułą nieba, spoglądając na siebie nawzajem. W żadnym z tych spojrzeń nie było nienawiści.
Był za to ból i poczucie bezsilności. (...)





ROZDZIAŁ XI - KATIA



(...) Nazajutrz w czytelni oboje udawali, że wczorajsza kłótnia w stołówce w ogóle nie miała miejsca. Derra zdążyła przeczytać kilka stron „Zmartwychwstań” Krestona Falkande z Hellulandu, autora żyjącego w ubiegłym stuleciu, gdy Kimmo przysiadł się do niej bez słowa. Spojrzała na jego rozradowaną twarz.
Chłopak podsuwał jej pod nos duży album przyrodniczy w twardej oprawie, wydany w Sangacji. Świadczyły o tym żywe kolory okładki, ostre zdjęcie wykonane najnowszą techniką cyfrową, przedstawiające jakiś górski krajobraz, i nieskazitelnie biały papier śliskich, szeleszczących kart.
− Spójrz, jaki kąsek dowieźli nam wczoraj – zaczął podekscytowanym głosem. – Aż szkoda, że mnie tu nie było.
Spojrzała jeszcze raz na tytuł. „Tam, gdzie jaśnieją zorze”. Wydawnictwo przygotowane przez grupę zapaleńców, fotografujących przyrodnicze i architektoniczne cuda północnej części Kiramu. Otworzyła album i zaczęła przewracać kartki. W środku królowały najlepszej jakości zdjęcia, okraszone wąskimi kolumnami tekstu w dwóch językach, po angielsku i we Wspólnej Mowie. Lingua latina ludzi i Kiramczyków. Zaczęła czytać, lecz nagle podniosła wzrok i rzuciła jeszcze jedno, tym razem dłuższe spojrzenie na chłopaka. Coś zmieniło się w jego wyglądzie i były to spore zmiany.
− Gdzie masz okulary? – spytała.
− Wyrzuciłem – wzruszył ramionami.
− Jak to wyrzuciłeś? Przecież bez nich jesteś prawie ślepy!
− Przesiadłem się na szkła kontaktowe.
− Czy to oznacza, że wkładasz teraz w oczy takie malutkie soczewki, które zastępują ci okulary?
− Dokładnie tak.
− To musi boleć – mruknęła, wyginając usta w grymasie odrazy dla dziwnych dolegliwości Sangacjan i jeszcze dziwniejszych sposobów ich leczenia.
− Kiedy założyłem je wczoraj po raz pierwszy, było mi z początku trochę nieprzyjemnie, ale do wszystkiego można przywyknąć. Jak podobam ci się bez okularów?
Zanim odpowiedziała, przez chwilę przyglądała się jego twarzy. Źle dobrane okulary bardzo ją szpeciły, przykuwając całą uwagę patrzącego. Kimmo miał ładne, regularne rysy twarzy, wyraźnie zarysowane kości policzkowe i wysokie czoło, z którego raz po raz odgarniał opadające, bardzo jasne włosy. Brak okularów sprawił, że ta twarz, wciąż jeszcze miękka i dziecinna, ukazywała całe subtelne piękno.
− Jest o niebo lepiej. Nie chciałabym cię urazić, ale skóra twojej twarzy również ma się znacznie lepiej.
Przypomniała sobie, że wygląd jego cery poprawiał się stopniowo z dnia na dzień. Zmiany te były drobne i pewnie dlatego dawało się je dostrzec dopiero w dłuższej perspektywie. Wciąż miał krosty, lecz były one dużo mniej liczne, mniejsze i nie tak czerwone jak miesiąc temu.
− Poprosiłem mamę, żeby zabrała mnie do salonu piękności, który odwiedza. Okazało się, że pomagają także mężczyznom. Przeszedłem już kilka laserowych zabiegów, które mają zlikwidować trądzik, a czeka mnie jeszcze co najmniej trzy. Mama kupiła mi tonik i żel do mycia twarzy dla młodzieży. Używam ich regularnie rano i wieczorem. To naprawdę sporo daje.
− Skąd wytrzasnąłeś te ciuchy?
− Matti pomógł mi je wybrać.
Zamiast młodzieżowej bluzy miał na sobie dopasowany, czarny golf z jasnymi, podłużnymi pasami, dodatkowo podkreślającymi wysoki wzrost i smukłość sylwetki. Jego chudość nie podobała się pewnie wszystkim dziewczętom, ale w Derze budziła jedynie zachwyt i czułość. Było coś słodkiego i bezbronnego w takiej sylwetce. Odkąd zaprzyjaźniła się z Kimmo, mężczyźni pyszniący się obfitą muskulaturą zupełnie przestali ją interesować.
Ciemny kolor ubrania świetnie komponował się z jego blond włosami i jasnością cery. Zmienił także dolną część garderoby, zastępując luźne, sprane dżinsy jasnymi spodniami z dobrego gatunkowo materiału, z idealnie odprasowanymi kantami.
To już nie był ten mazgajowaty dzieciak, któremu Katia zatrzasnęła drzwi przed nosem. Kimmo doroślał bardzo szybko. Pomyślała z satysfakcją, że chłopak nie ma innego wyjścia, jeśli chce utrzymać przyjaźń i uznanie Kiramejki. W ciągu tego miesiąca zdążył też nauczyć się bardzo ważnej rzeczy o relacjach międzyludzkich. Tupanie nogami, płacz i wykrzykiwanie swoich żądań nigdy nie są skuteczne, jeśli chce się zdobyć czyjąś uwagę, przyjaźń lub miłość. Nie wątpiła, że Kimmo nigdy już nie będzie uciekał się do takich metod.
− Jeśli zobaczę cię z inną dziewczyną, wydrapię jej oczy.
− Masz za krótkie paznokcie – parsknął śmiechem. Zawtórowała mu radośnie, czując ciepło w sercu. Podobała jej się lekkość, z jaką Kimmo potrafił mówić nawet o najpoważniejszych sprawach.
Pomyślała, że aby wydobyć to, co w człowieku najlepsze, trzeba najpierw wyciągnąć do niego rozwartą w pomocnym geście dłoń, przyjąć go takim, jakim jest, i dać bezinteresowną przyjaźń. Katia tego nie potrafiła. Derra wątpiła, czy jej przybrana siostra kiedykolwiek zrobiła coś bezinteresownie.
Kimmo otworzył album na stronie, gdzie zaczynały się zdjęcia z Entorii. Nie rozpoznawała większości z tych miejsc. Była zbyt młoda, by zobaczyć je wszystkie na własne oczy. Zaczęła czytać podpisy pod zdjęciami. Rezerwat niedźwiedzi w Puszczy Entoriańskiej. Odkrywkowa kopalnia wapienia na Wyżynie Saggaht. Zakole rzeki Serpentynki. Wodospad Siedmiu Sosen wytryskujący ze skały masywu górskiego Skagenleardal.
Wstrzymała oddech z wrażenia, ujrzawszy kolejne zdjęcie. To było z całą pewnością Archad. Pamiętała te jasno otynkowane kamienice z szerokimi oknami. Pamiętała gwarny rynek, gdzie kwitł w najlepsze drobny handel, i wznoszący się dumnie budynek ratuszu miejskiego. Zbierała się w nim kilka razy w roku Rada Starszych Entorii, najwyższe ciało ustawodawcze tego kraju.
Była tam. Zapomniała na chwilę o Sangacji, straciła poczucie czasu i miejsca, zapomniała nawet o Kimmo. Znów miała sześć, może siedem lat. Rodzice zabrali dziewczynki do stolicy, by pokazać małej Derze miasto. Krocząca dzielnie u boku Taty Emana paplała bez ustanku, chcąc popisać się zdobytą w szkole wiedzą. Jasne, siostra Derry zawsze wiedziała wszystko najlepiej. Rozbolały ją nogi i Tata wziął ją na barana. Pamiętała ostry zapach drewna w jego włosach, z których często wyskubywała drobne wiórki. Wreszcie zasnęła ze zmęczenia, złożywszy główkę na jego ramieniu. Bliskość ojca dawała małej Derze poczucie bezpieczeństwa, którym nic nie mogło zachwiać. Był jej światem, pierwszym nauczycielem życia.
Zasnęła na chwilę na jawie, a gdy się przebudziła, Kimmo odwracał kolejną kartę.
− To zdjęcie podoba mi się najbardziej – powiedział. – Dolina Myrr. Byłaś tam kiedyś?
Ta krótka nazwa przywołała jeszcze wyraźniejsze wspomnienia. Patrzyła na uroczą górską dolinę z wznoszącymi się w tle potężnymi, skalistymi szczytami. Jej dnem płynął wartki strumyk, rozpryskując się na obtaczanych i rzeźbionych przez długie wieki kamieniach. Nad brzegami potoku rosła niewiarygodnie zielona trawa i kwitły całymi stadami kaczeńce i krokusy, a samotny świerk zwieszał nad wodą ciężkie gałęzie. Obrazek emanował niebiańskim wręcz spokojem i pięknem.


Zdjęcie: Pixabay (autor Pexels)


Dolina Myrr. To właśnie tam jej gromada rozbijała obóz, gdy przywędrowywali w góry wraz z całym inwentarzem. To tam wysławiano cudowną moc słońca. Myrr było nazwą entoriańską, Kenlacjanie używali na określenie tego miejsca bardziej miękkiego słowa – Mirran. Emocje związane z Doliną Myrr powróciły z siłą, której się nie spodziewała. Poczuła, jak po jej policzku stacza się pierwsza łza, a potem kolejna. Tych łez było wkrótce tak wiele, że przestała liczyć. Szlochała cicho, ukrywszy twarz w dłoniach i nie zwracając uwagi na chłopaka.
− Byłaś – stwierdził cichutko, trochę przestraszony jej reakcją.
Pan Brooks, zauważywszy łzy Derry, szybko zbliżył się do ich ławki. Oparł lewą dłoń o blat, pochylił się nad dziewczyną i zapytał serdecznie:
− Co się stało, Derro? Dlaczego płaczesz?
A kiedy nie odpowiadała, zajęta swoim smutkiem, zadał kolejne pytanie:
− Czy to z jego powodu? Co ci powiedział?
Pokręciła głową, lecz nie zauważył lub nie zrozumiał tego gestu. Odezwał się nieco ostrzej do Kimmo:
− Jeśli zrobiłeś coś, co doprowadziło tę panienkę do łez, to źle trafiłeś, synu. Weź swoje rzeczy i przesiądź się. Najlepiej gdzieś daleko, żebyś nie mógł jej znowu dokuczać.
− Kimmo nie zrobił mi nic złego – odezwała się dziewczyna. – Chcę, żeby został.
− W takim razie co się stało?
Bez słowa pokazała mu zdjęcie. Pochylił się i spojrzał na nie uważnie.
− Dolina Myrr? Nie rozumiem, co może być takiego...
− Niech pan lepiej niczego więcej nie mówi – przerwał cicho Kimmo. – A najlepiej niech pan już sobie pójdzie. Damy sobie radę bez pana.
A kiedy pan Brooks wahał się jeszcze, nie chcąc, by jego ulubienica cierpiała, chłopak dodał ponaglającym głosem:
− Proszę, niech pan sobie idzie.
Kiedy bibliotekarz oddalił się wreszcie, wciąż spoglądając na niego podejrzliwie, Kimmo odwrócił kilkanaście stron i pokazał jej inne fotografie. Przedstawiały one fragment wybrzeża klifowego, a zrobiono je w małym, leżącym na dalekiej Północy państewku o nazwie Akslar. Sądził, że te ładne zdjęcia rozweselą Derrę, ale ona nie chciała oglądać niczego, co przypominało jej utraconą wolność. Zatrzasnęła z hukiem album i siedziała tak w milczeniu, wciąż chowając twarz w dłoniach i płacząc po cichu.
Kimmo nie umiał jej pomóc. Gładził tylko lekko plecy Derry samymi opuszkami palców. Pomyślał o tym, że role właśnie się odwróciły. On płakał, patrząc na zdjęcia dziewczyny, która na zawsze miała pozostać dla niego nieosiągalna, ona rozpaczała, ponieważ przywołano wspomnienia z jej dzieciństwa. Każde z nich musiało uporać się ze swoim bólem samodzielnie. Jemu się to udało, lecz to, co utracił, nie dawało się porównać z tym, co odebrano jej.
Wreszcie uspokoiła się. Wygrzebała z plecaka napoczęte opakowanie papierowych chustek i otarła starannie łzy. Kimmo cofnął rękę, przeklinając w duchu samego siebie za pokazanie jej tej książki. Spojrzała na niego, próbując się uśmiechnąć.
− To jest niesamowite – odezwał się, odwzajemniając uśmiech.
− Co jest takie niesamowite, Kimmo?
− Masz przepiękne oczy. Nigdy wcześniej nie widziałem tak intensywnie zielonych oczu u żadnej dziewczyny. Są koloru soczystej, wiosennej trawy.
       Poczuła, że jej twarz znów płonie, a dłonie leciutko drżą. Dotąd dzieliła wszystkich ludzi na świecie na przyjaciół i wrogów. Teraz powstawała właśnie nowa kategoria, do której należał tylko jeden człowiek. Jej Kimmo.  (...)




ROZDZIAŁ XII - PIERWSZA MIŁOŚĆ



       (...) Zachowanie Kimmo w stosunku do niej uległo wyraźnej zmianie. Gdy zostawali sami, przyglądał jej się nieustannie tym szczególnym wzrokiem, w którym oprócz miłości czaił się głód. Sposób, w jaki ją teraz dotykał, żar w jego cichym głosie, wargi, coraz śmielej ślizgające się po jej odkrytej skórze, ręce, które zamiast obejmować ją jak dawniej po przyjacielsku w talii, zsuwały się wciąż niżej lub unosiły nieco wyżej, usiłując dosięgnąć pełnych i kształtnych piersi, cała jego namiętność budziła w niej sprzeczne uczucia. Z jednej strony przepalało ją coraz bardziej dokuczliwe pragnienie ostatecznego stopienia się z nim w bólu i ekstazie. Chciała czuć go w sobie głęboko, jak najgłębiej, poznać i ukochać po stokroć każdy kawałeczek jego smukłego ciała.
Z drugiej jednak strony nie mogła zlekceważyć obawy, która zalęgła się w jej duszy. Nie umiałaby wytłumaczyć wystarczająco jasno, skąd bierze się to wahanie, ale wiedziała, że jeszcze nie może ulec Kimmo. Cała ta miłość, choć tak piękna, wydawała jej się zbyt łatwa. To było tak, jakby jeszcze nie wydarzyło się dość dużo. Jakby łączyło ich wciąż zbyt niewiele, by umiała zdobyć się na całkowite zaufanie, by mogła być pewna stałości i głębi jego uczucia. Pomimo tego, iż tak bardzo wrosła już w ten kraj, a może właśnie dlatego, nie próbowała zaprzeczać – wzorem bardzo wielu swoich rodaków – tej oczywistej prawdzie, że Kiramczycy i Sangacjanie ogromnie się od siebie nawzajem różnią. Gdyby przyjęła naiwne założenie, że tak nie jest, mogłaby jedynie napytać sobie nowej biedy. Wiedziała, że młodzi Sangacjanie płci męskiej bardzo często tracą zainteresowanie dziewczyną, którą już zdobyli. Że niejednokrotnie celem całej ich „miłości”, wszystkich żarliwych wyznań, troskliwych zabiegów i przyjacielskiej zażyłości jest cielesne połączenie, po którym ogień szybko wygasa, aż nie pozostaje nic oprócz chłodnych węgli.
Nie chciała być drugą Katią, ten rodzaj miłości, w sam raz dla tamtej, w niej budził wstręt. Musiała być pewna wierności Kimmo, zanim zdecyduje się na podarowanie mu siebie do końca. Potrzebowała kogoś, kto wytrwa u jej boku w każdej odmianie losu, człowieka, który zechce stawić wraz z nią czoło każdej burzy, która w jej położeniu nieuchronnie musiała nadejść, kogoś o kiramskiej mentalności, nawet jeśli jego korzenie sięgały Starej Ziemi. Nie chciała szybkiej, uczniowskiej miłości, ale silnego i trwałego związku.
Dlatego sztywniała cała, gdy jego zaloty stawały się zbyt natarczywe. Dlatego odsuwała się od niego lekko lub zaczynała rozmowę, gdy jego dłonie lub usta dotykały miejsc zbyt intymnych. On nie pojmował tej jej rezerwy, sprawiała mu ona zawód i ból zbyt silne, by dało się je ukryć. Wraz z nadejściem ciepłych dni dziewczyna odsłaniała wprawdzie coraz więcej ciała, lecz jednocześnie coraz bardziej zamykała się w sobie. Wtulając twarz w jej pachnące czystością włosy szeptał gorąco:
− Tak straszliwie cię pragnę... Nie uciekaj przede mną, pozwól mi się kochać. Zrobię dla ciebie wszystko, o co poprosisz, tylko mnie nie odtrącaj, Derro, bo oszaleję z rozpaczy.
− Kimmo, przecież ja jestem jeszcze dzieckiem – odparła, wiedząc już, że nie uda jej się uniknąć rozmowy na ten temat.
− Jakim znowu dzieckiem? Jesteś w pełni rozwiniętą kobietą.
− Tak, ale miałam na myśli jedynie to, że ciągle jestem niepełnoletnia.
− A co to ma do rzeczy? – zdziwił się, wyraźnie nie nadążając za jej tokiem myślenia. – Nie możesz głosować, ale nikt nie zabroni ci z tego powodu uprawiania miłości. Każesz mi na siebie czekać jeszcze cały rok?
− Nie rok, a miesiąc – poprawiła go. – Czy wiesz, że w Imperium współżycie z osobą niepełnoletnią jest przestępstwem? Oczywiście, skoro jesteś ode mnie starszy tylko o kilka miesięcy, nikt przy zdrowych zmysłach nie ciągałby cię po sądach.
− Nie obchodzą mnie barbarzyńskie zwyczaje Imperium.
− Jestem Kiramejką – odpowiedziała sucho. – Pogardzając Kiramem, gardzisz mną. Nie uda ci się oddzielić jednego od drugiego, choć wciąż próbujesz to uczynić.
− A więc za miesiąc przestaniesz mnie odpychać?
− Nie. Bo nie tylko o to chodzi. Po prostu uważam, że jestem zbyt młoda, by współżyć. Nie jestem pewna, czy chcę przeżyć ten mój pierwszy raz już dziś. Nie czuję się na to wystarczająco dojrzała – uśmiechnęła się blado, z przymusem. – Nie jestem jeszcze gotowa na taką bliskość, Kimmo. Chcę zrobić to dopiero wtedy, gdy nie pozostanie we mnie nawet cień wątpliwości. Wiek nie ma tu wiele do rzeczy.
− Masz co do mnie wątpliwości? Czyżbym kiedykolwiek dał ci do nich powód? Czy chociaż raz cię skrzywdziłem? Czy byłem w stosunku do ciebie nieuczciwy?
− Nie. Ale to wszystko dzieje się dla mnie zbyt szybko.
− Czyżbyś należała do tych kobiet, które chcą czekać z tym aż do ślubu?
− Nie wiem. Tu chyba nie chodzi o ślub. Ale na pewno nie należę do tych kobiet, które uprawiają miłość z ciekawości, dla rozrywki bądź czystej przyjemności. Albo nawet po to, by za wszelką cenę zatrzymać przy sobie mężczyznę. Dlatego proszę cię, nie naciskaj na mnie, bo niczego dobrego takim pośpiechem nie osiągniesz, a możesz wyrządzić swoim uporem wiele zła.
− Jesteś bardzo skomplikowana – skrzywił się lekko.
− Posłuchaj, nie powinnam była dotykać cię w taki sposób przed dwoma tygodniami. Wiem, że zacząłeś sobie obiecywać po mnie bardzo wiele, ale nie byłam wtedy do końca sobą. Dlatego przepraszam cię za tamto szaleństwo i obiecuję, że więcej się ono nie powtórzy.
− Chcę, żeby się powtórzyło – odparł z naciskiem. – Byłaś w tamtej chwili wspaniała, niezrównana. W twoich żyłach płynie gorąca krew, a nie ta rozrzedzona kiramska woda, którą chciałoby w ciebie wpompować twoje ukochane Imperium. Dlaczego zaprzeczasz własnej naturze? Tym bardziej nie rozumiem twojej ucieczki przede mną, skoro wiem, że jako Kiramejka nie możesz zajść ze mną w ciążę.
− A więc uważasz, że skoro nie możemy mieć wspólnych dzieci, powinniśmy pozwolić sobie na wszystko? Nie rozumiesz mnie w ogóle, Kimmo. Cielesna miłość to coś więcej niż płodzenie dzieci. A na pewno ja nie sprowadzam jej tylko do poczęcia. Kiedy zdecyduję się być z drugim człowiekiem tak blisko, skoczę potem dla niego w ogień, ale będę także oczekiwała, aby i on był w stanie poświęcić dla mnie wszystko.
− Oddałbym ci wszystko, co mam!
− Kiedy? Przed współżyciem czy w jego trakcie? A po nim też? Po pierwszym, drugim razie? A po setnym także? Nie, Kimmo, ja nie wiem, jak wiele mógłbyś mi oddać. Nie znam jeszcze siły twojego uczucia, bo nie wypróbowaliśmy się nawzajem. Na razie stąpamy po różach, ale kiedy wyrosną kolce, czy nic się nie zmieni?
− Moja miłość do ciebie nigdy się nie zmieni. Przysięgam na wszystko, co dla mnie drogie!
− Nie przysięgaj. Nie potrzebuję tego.
− Jak mam ci udowodnić, że nie kłamię?
− Daj mi więcej czasu. Pozwól, by ta miłość przeszła jego próbę. Pozwól nam obojgu dorosnąć i być gotowymi na zespolenie nie tylko fizycznie. Czy żądam za dużo?
− Nie – pokręcił z namysłem głową. – Może masz rację. Dobrze, w takim razie poczekamy tyle, ile będziesz chciała. Czy to przekonuje cię choć trochę o mojej uczciwości względem ciebie?
− Kocham cię, Kimmo. Nigdy o tym nie zapominaj. Kocham cię i chcę wierzyć, że nic nie zdoła nas rozłączyć. Ale muszę stawiać kolejne kroki we własnym tempie.
− Będę stawiał je razem z tobą choćby w tempie żółwia – uśmiechnął się nieco smutno, ale i czule. Tak, jak uśmiechał się już do niej nieskończoną ilość razy. Zamknął ją ponownie w uścisku, który był w równym stopniu przyjacielski, jak i namiętny. Wtuliła twarz w jego pierś, czując pod powiekami piekącą wilgoć.
Dwudziestego czerwca Kimmo zjawił się u niej bardzo wcześnie, jeszcze przed wyjściem do szkoły – nie musiał ściągać jej z łóżka, ponieważ nie spała od kilku godzin – z bukietem złożonym z siedemnastu białych róż, do którego przypiął kolorową kartkę z dowcipnym obrazkiem na jednej stronie i z odręcznie wpisanymi życzeniami i wyznaniem miłości na drugiej.
− Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Derro – zaczął z szerokim uśmiechem.
− Pamiętałeś! – zawołała z gwałtowną, niemal dziecięcą radością, zarzucając mu ramiona na szyję i mocno się do niego przytulając.
− Ostrożnie, nie pognieć kwiatów – bronił się ze śmiechem. – Jak mógłbym zapomnieć? Przecież skoro właśnie dziś stajesz się w swoim mniemaniu pełnoletnia, to może zdecydujesz się nareszcie przeżyć ze mną tę cudowną chwilę, na którą czekam z tak wielkim utęsknieniem.
Odebrała od niego róże, włożyła je do flakonu, który postawiła następnie na ławie. Obok posadziła białego, pluszowego psiaka ze złotym dzwoneczkiem na szyi, którego dostała od niego przed miesiącem.
− Po pierwsze, tak naprawdę nie skończyłam jeszcze siedemnastu lat – zaczęła. – Urodziłam się w nocy z pierwszego na drugiego, więc dopiero jutro rano będę pełnoletnia.
Pewne rzeczy ulegały dla niej zmianie bardzo powoli lub może nawet nie ulegały jej wcale. Ten czas to wciąż był początek Eleasias, a nie koniec czerwca.
− Po drugie, nie w moim mniemaniu, ale według porządku prawnego obowiązującego w całym Imperium. W moim kraju także. Po trzecie, jedno nie ma z drugim nic wspólnego. Wciąż nie czuję się gotowa na to, by z tobą współżyć.
Kiedy późnym wieczorem siedzieli znów u niej w pokoju, słuchając muzyki i rozmawiając o wszystkim, co im się przydarzyło, a niemal nie zachodzące o tej porze roku słońce kryło się właśnie za jednym z sąsiednich kolosusów, odezwała się niespodziewanie cichym głosem:
− Kimmo, pomódlmy się.
Na jego ładnej twarzy odmalowało się ogromne zdumienie, które z kolei zaskoczyło Derrę. Nie zaproponowała mu przecież niczego niewłaściwego, a tylko to, co sama wciąż robiła prawie każdego wieczoru przed zaśnięciem, a powinna czynić codziennie. Tylko to, co powinno być obowiązkiem każdego przyzwoitego Kiramczyka.
− Modlisz się czasami? – spytała.
− Bardzo rzadko – pokręcił głową. – Pochodzę wprawdzie z katolickiej rodziny, ale nie jestem szczególnie wierzący. Moi rodzice chodzą do kościoła w każdą niedzielę, a ja przestałem. Uważam religię za zabobon, z którego prędzej czy później trzeba wyrosnąć.
− Wiara to nie zabobon – odparła poważnie, z naciskiem. – Wielki Duch, albo jak wy Go nazywacie, Bóg, istnieje naprawdę. Stworzył świat i wszystko, co się na nim znajduje, łącznie z nami, a kiedy odejdziemy z tego miejsca, które nazywamy Kiramem, będziemy mogli oglądać Go twarzą w twarz.
− To, o czym mówisz, to jest właśnie kwestia wiary. Jednym jest ona dana, innym nie. Jeśli chodzi o mnie, to mam raczej naukowy światopogląd. Prawa rządzące wszechświatem można poznać i dokładnie opisać. Nie potrzeba do tego wyssanych z palca wierzeń, które zastępują prymitywnym ludom naukę. Urodziła mnie mama, a Bóg nie maczał w tym palców – zaśmiał się śmiechem, który niezupełnie jej się spodobał. – Chyba nie jestem owocem niepokalanego poczęcia, prawda?
− Nie wiem, o czym mówisz – odparła nieco urażona. – Wiem za to, że dzisiejszy dzień jest w szczególny sposób poświęcony Wielkiemu Duchowi. Jego moc objawia się w tym dniu apogeum poprzez moc słońca.
− No nie, Derro – skrzywił się kwaśno chłopak. – Zaskakujesz mnie coraz bardziej. Nie wiedziałem, że pielęgnujesz jakiś barbarzyński kult solarny.
− Nigdy nie chciałeś o tym słuchać – odpowiedziała jeszcze ciszej. W jej głosie przyczaił się ból, którego nie umiała ukryć. – Jak chcesz ze mną żyć, nie wiedząc o mnie najważniejszych rzeczy i pogardzając nie tylko korzeniami, z których wyrosłam, ale nawet własnymi? Czyżbyś ufał tylko matematycznym wzorom?
− Ufam temu, co można zobaczyć albo przynajmniej udowodnić.
− Proszę, pomódl się ze mną.
− Koniecznie teraz?
− Tak. To jest wyjątkowy dzień i Wielki Duch na pewno nas wysłucha.
− Dobrze, ale do czego mamy się modlić? Nie widzę tutaj żadnych religijnych obrazów ani nawet krzyża na ścianie.
− Nie gromadzę w pokoju posążków katolickiego kultu, bo to nie jest moja wiara. Boga nie da się zamknąć w jakimkolwiek przedmiocie, ponieważ Jego istota jest nie do pojęcia i nie do uchwycenia. My, Entorianie, nie malujemy i nie rzeźbimy Jego podobizn, bo uważamy, że On jest wszędzie: w stałości ziemi, w firmamencie niebie, w falach morza, w oddechu wiatru, w blasku słońca i gwiazd, w kiełkującym zbożu, nawet w nas samych. Najlepiej będzie, jeśli pomodlimy się do tego jedynego skrawka natury, jaki widać z tego miejsca. Zwróćmy się do Niego z naszymi prośbami patrząc na lazur nieba i słoneczną tarczę. O, Kimmo, jeśli cokolwiek na tym świecie oddaje choćby w małej części wspaniałość Wielkiego Ducha, to właśnie słońce jest tym czymś.
− Wasza wiara jest ciekawym połączeniem kultu sił natury i religii monoteistycznej, wiedziałaś o tym?
− Klęknij obok mnie. Poproszę Go o to, czego nam potrzeba.
Osunęła się na kolana, zwracając się twarzą w kierunku rozjaśnionego całkowicie okna. Chłopak poszedł w jej ślady. Zaczęła mówić:
− Wielki Duchu, wysłuchaj naszej pokornej modlitwy. Boże, wspomóż nas Twoją siłą w naszych potrzebach.
Użyła najpierw słów Mene Assai, oznaczających Stwórcę we Wspólnej Mowie, przechodząc następnie na angielski i zastępując egzotyczne dla chłopaka wyrażenie znajomym słowem God.
− Dziękujemy Ci z całej mocy naszych serc za naszą miłość i młodość. Dziękujemy Ci za całe piękno świata i za wszelkie dobro, którym nas obdarzasz. Prosimy Cię o to, byś umocnił nas i pozwolił wytrwać we wzajemnej miłości i czystości. Spraw, byśmy poprzez zespolenie naszych ciał nauczyli się wychwalać Twoją nieskończoną mądrość, w której pozwalasz ludziom doznawać szczęścia, i byśmy nie zbłądzili w ślepą uliczkę bezmyślnego zaspokajania żądz. Ześlij nam obfitość swoich łask i wspomagaj w codziennych trudach. Pobłogosław nas i nasze rodziny. Spraw, byśmy za rok zanosili do Ciebie dziękczynienia i błagania z równie wielką wiarą i ufnością.
Kiedy umilkła, wpatrując się w rąbek kryjącego się za wysokim budynkiem słońca, Kimmo zaczął mówić delikatnym i drżącym głosem słowa wyuczone w dzieciństwie:
− Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja... (...)